Atramentowe ślady na dawnych listach

polregion.pl 23 godzin temu

Ślady atramentu na starych listach

List przyszedł w zwykłej szarej kopercie, bez adresu zwrotnego. Pismo było obce – nierówne, pochylone, jakby piszący dawno nie trzymał długopisu w dłoni. Ale w tych kanciastych linijkach było coś dziwnie znajomego, jakby każda litera znała jej imię na pamięć. Na stemplu data: trzy tygodnie temu. Grażyna od razu wiedziała – od kogo. Serce ścisnęło się i zaczęło bić nierówno, jakby spóźniło się o lata, o całe życie.

Nie widziała Kazimierza od szesnastu lat. Od tej pechowej jesieni, gdy po prostu zatrzasnął za sobą drzwi i wyszedł, nie zabierając ani kurtki, ani szczoteczki do zębów, ani choćby zdjęcia z plaży, na którym oboje byli szczęśliwi. Zostawił wszystko: kubek z niedopitą kawą, maszynkę do golenia na umywalce i ciszę – najgorszą z pozostawionych rzeczy. Tą ciszą dźwięczały ściany mieszkania, wsiąkła w poduszki, zasłony, w przestrzeń między dniami. Milczenie stało się jego ostatnim słowem i to ono bolało najdłużej.

List leżał na kuchennym blacie prawie godzinę. Grażyna chodziła w kółko, udając, iż jest zajęta – myła kubek, przecierała kuchenkę, podnosiła gazetę, nie czytając. Ale w końcu wzięła nóż do chleba i ostrożnie rozcięła kopertę. Papier wewnątrz był gęsty, lekko chropowaty w dotyku, z rozmazanymi plamami atramentu – jakby ręka drżała albo pisał w pośpiechu, na kolanie. Przesunęła palcami po linijkach, jakby chciała wyczuć nie litery, ale czasem tego, kto je pisał.

„Grażynko. Nie wiem, jak ci się żyje. I czy w ogóle żyjesz. Ten list – to nie próba odzyskania czegokolwiek. Wiem, iż nie można. I pewnie ty też nie chcesz. Chciałem tylko powiedzieć – pamiętałem. Nie zawsze, ale częściej, niż się do tego przyznawałem. Głupio, co?”

Grażyna przeczytała słowa półgłosem, ledwo poruszając ustami. Pokój zamilkł. choćby stary zegar na ścianie, zdawało się, przestał tykać. Powietrze zgęstniało jak przed burzą. Jakby sam czas wstrzymał oddech.

Usiadła. W powietrzu unosił się zapach wczorajskiej zapiekanki, lekko przypalonej cebuli. W pamięci wyłoniły się obrazy: jak się śmiał, jak zrywał jabłka z drzewa na podwórku, jak kiedyś przyniósł jej starą maszynę do pisania: „Pisząc, twoje słowa muszą brzmieć!” Wtedy się zirytowała – nie miała głowy do pisania. A teraz – wszystko, co zostało, to te listy.

List był krótki. Pod nim – adres. Małe miasteczko pod Poznaniem. Był tam. Albo chciał, żeby myślała, iż tam jest. Ten adres nie był celem – był wyznaniem: „wciąż o tobie myślę”.

Następnego ranka wsiadła w autobus.

Nie dlatego, iż tęskniła. Nie dlatego, iż wybaczyła. Ale dlatego, iż nie mogła zostawić tego listu na stole jak rany, której nie odważyła się opatrzyć. Bo łatwiej dojechać do jednego miejsca niż całe życie nie zdecydować się wyjść za próg. Bo czasem prostiej zaryzykować, niż wiecznie zadręczać się pytaniem „co by było, gdyby”.

Autobus turlał się po wybojach, za oknem migały ośnieżone wioski, szare płoty, pochylone domki. Na każdym zakręcie zdawało jej się, iż widzi znajomą postać. Nie słuchała muzyki, nie otwierała książki – tylko patrzyła przed siebie, jakby spodziewała się, iż za kolejnym pagórkiem znajdzie odpowiedź.

Dom okazał się starym drewnianym domkiem. Drewniana furtka skrzypiała jak w filmach. Tabliczka z numerem ledwo widoczna. Stała przy bramie minutę, może dwie. Oddychała ciężko. A potem pchnęła skrzydło.

Drzwi otworzył on. Przygarbiony, z laską w dłoni. Włosy posiwiały, spojrzenie – zmęczone, ale ciepłe. I w tym spojrzeniu było wszystko: i tęsknota, i wina, i cisza tych szesnastu lat.

— Grażynka?

Skinęła głową.

— Wejdź.

Nie rzucili się sobie w ramiona. Nie płakali. Nie oskarżali. Po prostu usiedli przy stole. Czajnik zagotował się na starej kuchence. W kuchni pachniało miętą i zakurzonym papierem.

Długo milczeli. Ale to milczenie nie było ciężkie. Było jak most – od niej do niego.

— Myślałeś, iż nie przyjadę? — zapytała w końcu.

Nie odpowiedział od razu. Wzruszył ramionami.

— Myślałem, iż zapomnisz. Albo nauczysz się żyć beze mnie. Zawsze byłaś silniejsza.

— Stałam się inna — odparła. — Nie silniejsza. Po prostu cichsza.

Potem spojrzała na jego dłonie. Na stole, obok kubka, leżał kawałek papieru z rozmazaną plamą atramentu. Taka sama jak w liście.

— Nie pisałeś już do nikogo więcej, prawda? — spytała.

Powoli pokręcił głową.

— Tylko do ciebie. choćby jeżeli nie wysyłałem. Wszystko – tobie.

— Nie wybaczyłam — powiedziała. — Ale przyjechłam. Może to wystarczy.

Skinął głową. A potem, jakby z przyzwyczajenia, wyciągnął starą maszynę do pisania. Tę samą. Od razu ją poznała – zadrapanie na boku, wytarty przycisk „Z”.

— Wciąż działa — powiedział. — Czasem coś napiszę. Listy, których nie wysyłam. Tak jakbym rozmawiał, tylko bez odpowiedzi.

Grażyna spojrzała przez okno. Za szybą padał śnieg. Lekki, bezgłośny. Czysty – jak pierwsza kartka papieru.

— To może… dziś coś napiszemy razem?

Spojrzał na nią. Jego oczy rozjaśniły się. Nie odpowiedział. Tylko delikatnie się uśmiechnął.

I to naprawdę wystarczyło.

Idź do oryginalnego materiału