Gdy nadeszła euforia
Późny wieczór, marcowy mrok — i Krzysztof, jak zwykle, wracał do domu po zmianie. Z huty szedł piechotą: znajoma droga, puste podwórko, jedyna matowa latarnia przy klatce. Cisza wokół była tak przytłaczająca, jakby cała okolica wymarła — ani głosów, ani kroków, ani samochodów. Tylko wiatr szeleścił w suchych gałęziach starego krzewu przy murze.
Właśnie sięgał po klucze z kieszeni, gdy nagle poczuł znajomy, ostry zapach — ten sam, mdły, tani, który wywoływał falę wspomnień. Zapach kociej karmy. W pamięci pojawiły się obrazy: stodoła babci na Podkarpaciu, trzy półdzikie koty i miski z szarą zawartością. Gwałtownie się odwrócił.
Na betonowym stopniu siedziała ona.
Chuda, trójkolorowa, z rozdartym uchem i ogromnymi, niemal ludzkimi oczami. Patrzyła na niego bezpośrednio — spokojnie, nie błagając i nie bojąc się. W tym spojrzeniu było coś boleśnie świadome. Jakby wiedziała, kim jest. Jakby wiedziała, po co przyszła.
Krzysztof zastygł. Przez kilka sekund tylko patrzył. Potem odwrócił się i otworzył drzwi. Kotka nie drgnęła. Tylko ogon lekko się poruszył — niepewnie, leniwie, jakby dawała sobie czas do namysłu.
Obejrzał się.
— No… jeżeli chcesz — wchodź.
Weszła. Bez paniki. Bez oglądania się. Pewnie, jakby to właśnie tu był jej cel.
Krzysztof nigdy nie miał zwierząt. Nie dlatego iż nie lubił — po prostu nie wierzył, iż potrafi się o nie troszczyć. Troska to nie tylko jedzenie i miski, to odpowiedzialność, zaangażowanie, ciepło. A w nim, jak sądził, tego od dawna nie było. Żył sam, miał trzydzieści pięć lat. Piętnaście z nich spędził w tej samej hucie. Po rozwodzie z Martą kontakty z ludźmi ograniczyły się do kilku słów dziennie — w sklepie i w księgowości. Reszta to cisza, radio w tle, matowe światło lampy i tacą z jedzeniem.
Poddawał się. W milczeniu. Bez dramatu. Po prostu znikał — powoli, kawałek po kawałku.
Kotka wszystko zmieniła.
Najpierw po prostu była. Potem zaczęła go budzić — delikatnie stawała mu na piersi, patrzyła w oczy. W milczeniu. Tak uparcie, iż nie wytrzymywał. Szedł do kuchni, nalewał jej wody, wsypywał karmę. Stopniowo karma stawała się droższa. Potem pojawiła się miska z gumowymi stopkami. Potem kocyk.
A potem zaczął z nią rozmawiać.
Nie „kici-kici”, ale naprawdę. Z intonacją, pytaniami, długimi pauzami. Słuchała. Siedziała obok, poruszała uszami, mrugała w odpowiednich momentach. I miał wrażenie — rozumie. W jej milczeniu nie było obojętności. Była — uwaga.
Zaczął wracać do domu wcześniej. Po raz pierwszy od lat zaczął gotować — zupę, makaron, jajecznicę. Włączał muzykę. Czasem czytał na głos. Ona to uwielbiała. Układała się na parapecie, ogon owijając wokół łap. Czuł — cisza przestała gnić. Mieszkanie z betonowej kryjówki znów stało się domem.
I pewnego dnia złapał się na myśli:
— Żyję. Nie egzystuję. Żyję.
A wszystko zaczęło się od niej.
Minęło pół roku. Wiosna. Wiatr z ulic niósł kurz i świeżość. I nagle — zniknęła. Wyszła na swój zwyczajny wieczorny spacer… i nie wróciła.
Najpierw się nie przestraszył — koty to koty. Potem zaczął się niepokoić. Potem — rozpaczać. Przeszukał całą okolicę. Zaglądał pod samochody, pukał do klatek, chodził po podwórkach. Rozwieszał ogłoszenia, dzwonił do schronisk. Pytał choćby sąsiadów, z którymi nie wymienił słowa od lat.
Nic.
Cisza wróciła. Ale już inna. Przerażająca. Znów zaczął wracać późno. Nie jadł. Nie włączał muzyki. Tylko siedział w kuchni z kubkiem, wpatrując się w czarne okno, w którym odbijał się tylko on sam. I wszystko wróciło tam, skąd się zaczęło. Pustka. Cisza. Tyle iż teraz wiedział, jak mogłoby być inaczej. I to bolało podwójnie.
Minęło ponad dwa tygodnie.
Pewnego dnia, wracając z pracy, usłyszał:
— Wujku! To nie wasza?
Obrócił się. Dziewczynka, może dziesięcioletnia, w czerwonej kurtce, trzymała na rękach kogoś brudnego, wyłysiałego, ale… swojego. Nie pomylił się. To ona. Ta sama. Jego kotka.
— Tydzień temu do mnie przyszła — powiedziała dziewczynka. — Karmiłam ją. A dzisiaj — sama za wami poszła. Szłam za nią. Widać, iż was szuka.
Krzysztof stał, nie oddychając. Potem ostrożnie wyciągnął ręce. Nie wyrywała się. Tylko wtuliła się w podbródek i cicho zamruczała. A on zamknął oczy, żeby nie rozpłakać się na ulicy.
— Dziękuję — wyszeptał. — Jak się nazywasz?
— Ola — odparła dziewczynka. — A jej jak na imię?
Nagle zrozumiał — kotka nie ma imienia. Nigdy specjalnie jej nie nazywał. Po prostu była. Istniała.
Spojrzał na dziewczynkę, potem na kotkę. I uśmiechnął się:
— Radość.
— Ładne imię — powiedziała Ola. — Pasuje jej.
Teraz często widywał Olę na podwórku. Czasem siedzieli na ławce, rozmawiali o szkole, filmach, opowiadali historie o kotce, która raz ukradła parówkę prosto z talerza. Czasem tylko machali do siebie — było w tym coś autentycznego. Ciepłego.
A kotka spała na parapecie. Albo skakała po poduszkach. Albo leżała mu na kolanach, gdy znów czytał na głos. Czasem dzielił się tym, czego nikomu nie mówił. O życiu. O samotności. O Marcie. O strachu. Słuchała. Cicho. Bez rad.
A gdy w pewnym momencie delikatnie dotykała jego czoła, wiedział: ona jest tutaj. Ona — Radość.
I znów żył. Nie bał się. Nie chował. Zauważał świt, czuł smak chleba, widział, jak w kwietniu pachnie mokre drewno. Znów był — ze światem. Z sobą. Z nią.
Z Radością.