Dzisiaj, wiele lat później, wracam myślami do tamtego deszczowego wieczoru, gdy mój mąż i jego rodzina wyrzucili mnie z naszym dzieckiem na ulicę. Ale w końcu wzniosłam się wyżej, niż kiedykolwiek mogli się spodziewać.
Deszcz lał jak z cebra, gdy stałam na kamiennych schodach willi Kowalskich, przyciskając do piersi nowo narodzoną córeczkę. Ramiona miałam zdrętwiałe, nogi uginały się pod ciężarem bólu, ale to serce, złamane i upokorzone, omal nie powaliło mnie na kolana.
Za mną z hukiem zatrzasnęły się ciężkie, dębowe drzwi.
Jeszcze chwilę wcześniej Krzysztof, mój mąż i przedstawiciel jednej z najbogatszych rodzin w Warszawie, stał obok swoich lodowatych rodziców, gdy odwrócili się do mnie plecami.
Zhańbiłaś nasze nazwisko szepnęła jego matka. To dziecko nigdy nie było częścią planu.
Krzysztof choćby nie spojrzał mi w oczy. To koniec, Marto. Prześlemy ci twoje rzeczy. Po prostu wynoś się.
Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Gardło paliło mnie jak ogień. Owinęłam płaszcz mocniej wokół małej Zosi, która cicho zapłakała. Cicho, kochanie. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.
Zeszłam z ganku prosto w ulewę. Bez parasola. Bez portfela. Bez domu. choćby taksówki nie zamówili. Wiedziałam, iż patrzą na mnie przez okna, gdy znikałam w strugach deszczu.
Spędziłam tygodnie w schroniskach: w piwnicach kościołów, w nocnych autobusach. Sprzedałam to, co jeszcze miałam. Biżuterię. Markowy płaszcz. Ale obrączkę zatrzymałam do samego końca.
Grałam na skrzypcach na peronach metra, by zarobić kilka złotych. Te stare skrzypce z czasów dzieciństwa były jedyną rzeczą, która pozostała mi z dawnego życia. Dzięki nim mogłam nakarmić Zosię, choć ledwo wiązałam koniec z końcem.
Ale nigdy nie błagałam o litość. Ani razu.
W końcu znalazłam małe, zaniedbane studio nad sklepem spożywczym na Woli. Właścicielka, pani Nowak, była emerytowaną pielęgniarką o łagodnym spojrzeniu. Dostrzegła we mnie coś może siłę, a może desperację i zaproponowała zniżkę w czynszu, jeżeli pomogę jej w sklepie.
Zgodziłam się.
W dzień obsługiwałam kasę. W nocy malowałam, używając pędzli z second-handów i resztek farb. Zosia spała w koszu na pranie obok mnie, z rączkami zaciśniętymi jak muszelki pod policzkiem.
To nie było wiele. Ale było nasze.
I za każdym razem, gdy Zosia uśmiechała się przez sen, przypominałam sobie, dla kogo walczę.
Minęły trzy lata.
Wtedy, pewnej soboty na targu w Krakowie, wszystko się zmieniło.
Rozłożyłam mały stoisko składany stolik i kilka płócien związanych sznurkiem. Nie spodziewałam się sprzedać wiele. Liczyłam tylko, iż ktoś się zatrzyma.
Tym kimś okazała się Agnieszka Wiśniewska, kuratorka prestiżowej galerii na Mokotowie. Stanęła przed jednym z moich obrazów przedstawiającym kobietę w deszczu, trzymającą dziecko i długo się w niego wpatrywała.
To twoje? zapytała.
Skinęłam, zdenerwowana.
Są niesamowite szepnęła. Tak surowe. Tak prawdziwe.
Zanim się zorientowałam, kupiła trzy obrazy i zaprosiła mnie na zbiorową wystawę w następnym miesiącu.
Prawie odmówiłam nie miałam komu zostawić Zosi ani odpowiedniego ubrania ale pani Nowak nie pozwoliła mi zmarnować szansy. Pożyczyła mi czarną, skromną sukienkę i sama zajęła się Zosią.
Ta noc zmieniła moje życie.
Moja historia porzucona żona, samotna matka, artystka walcząca o przetrwanie rozeszła się gwałtownie po warszawskim świecie sztuki. Wystawa się wyprzedała. Dostałam pierwsze zamówienia. Potem wywiady. Reklamy. Artykuły w magazynach.
Nie cieszyłam się ich upadkiem. Nie szukałam zemsty.
Ale nie zapomniałam.
Pięć lat po tym, jak Kowalscy wyrzucili mnie na deszcz, ich fundacja kulturalna zaprosiła mnie do współpracy przy wystawie.
Nie wiedzieli, kim naprawdę byłam.
Zarząd zmienił się po śmierci ojca Krzysztofa. Fundacja przeżywała trudne chwile i liczyła, iż młoda artystka pomoże odbudować jej wizerunek.
Weszłam do sali konferencyjnej w granatowym kombinezonie i z spokojnym uśmiechem. Zosia, już siedmioletnia, stała u mego boku w żółtej sukience, dumna jak królewna.
Krzysztof już tam był.
Wyglądał mniejszy. Zmęczony. Gdy mnie zobaczył, zesztywniał.
Marto? wyjąkał.
Pani Marta Nowakowska oznajmiła asystentka. Nasza artystka zaproszona na tegoroczną galę.
Krzysztof niezdarnie się podniósł. Nie nie wiedziałem
Nie odparłam. Bo nie chciałeś.
Wokół stołu rozległy się szepty. Jego matka, teraz na wózku, wyglądała na oszołomioną.
Położyłam teczkę na stole. Ta wystawa nazywa się «Niepokonana». To wizualna podróż przez zdradę, macierzyństwo i odrodzenie.
W sali zapadła cisza.
A każdy zarobiony złoty wesprze schroniska i pomoc dla samotnych matek i dzieci w potrzebie dodałam.
Nikt nie protestował. Niektórzy wyglądali na poruszonych.
Kobieta po drugiej stronie stołu pochyliła się do przodu. Pani Nowakowska, pani praca jest niezwykła. Ale biorąc pod uwagę pani historię z rodziną Kowalskich czy to nie będzie problem?
Spojrzałam jej prosto w oczy. Nie ma historii. Jest tylko dziedzictwo mojej córki.
Przytaknęli.
Krzysztof otworzył usta. Marto co do Zosi
Radzi sobie świetnie przerwałam. Gra na pianinie. I doskonale wie, kto przy niej był.
Spuścił wzrok.
Miesiąc później Niepokonana została otwarta w starej fabryce na Powiślu. Głównym dziełem była ogromna praca zatytułowana Drzwi, przedstawiająca kobietę w środku burzy, stojącą przed bramą willi z dzieckiem w ramionach. Jej oczy płonęły bólem i determinacją. Smuga złotego światła ciągnęła się od jej nadgarstka aż po horyzont.
Krytycy nazwali to triumfem.
Ostatniego wieczoru przyszedł Krz












