Nie będzie ślubu
Kinga skończyła studia pedagogiczne z wyróżnieniem, marzyła o doktoracie na uniwersytecie. Ale marzenia się rozwiały. Jej ojciec wpadł w poważny wypadek, długo leżał w szpitalu. Gdy go wypisano, matka wzięła urlop, by opiekować się nim w domu, dopóki nie oswoi się z wózkiem inwalidzkim.
W ich mieście nie było uniwersytetu, trzeba było jechać do Warszawy. Kinga zdecydowała, iż złoży papiery za rok. Nie mogła zostawić rodziców samych w tak trudnym czasie. Zatrudniła się w szkole.
Lekarze dawali nadzieję, iż z czasem ojciec stanie na nogi, jeżeli będzie ćwiczył, masował się i brał leki. Matka sprzedała działkę, by zatrudnić rehabilitanta i kupować leki. Ale ojciec nigdy nie wstał z wózka.
— Dość tego. Przestańcie marnować pieniądze. Nic mi nie trzeba, i tak nie wstanę — powiedział pewnego dnia.
Jego charakter się popsuł, stał się drażliwy i podejrzliwy, wszystkiego się czepiał. Najbardziej cierpiała na tym matka. Gdy wołał, musiała rzucać wszystko i biec do niego. Zwykle chciało mu się pić, o coś zapytać lub po prostu pogadać. A wtedy obiad przypalał się na kuchence.
— Leszku, mógłbyś sam podjechać do kuchni. A teraz ziemniaki się spaliły — wyrzucała mu.
— Moje życie się spaliło, a tobie żal ziemniaków? Łatwo ci mówić, chodzisz na swoich nogach. Tak ci trudno przynieść szklankę wody? — warczał.
Czasem w gniewie rzucał w nią kubkiem lub talerzem. Coraz częściej prosił o wódkę. A gdy się napił, wylewał złość na matce. Jakby to ona była winna wypadkowi.
— Tato, nie pij, to nic nie da, tylko pogorszy sprawę. Nie masz czym się zająć? Zagraj w szachy, poczytaj książki — namawiała Kinga.
— Ty się niby na czymś znasz. Chcesz mi odebrać ostatnią przyjemność? W tych twoich książkach same kłamstwa. Sama je czytaj. A w życiu jest inaczej. Jestem do niczego — mamrotał.
— Mamo, nie kupuj mu więcej wódki — prosiła Kinga.
— Jak nie kupię, będzie wrzeszczał. Ma ciężko. Co teraz poradzisz… — wzdychała matka.
— Powinien ćwiczyć, a nie pić. Mówili, iż może chodzić. Sam nie chce. Po prostu lubi nas męczyć, a my tańczymy wokół niego — złościła się Kinga.
Ojca było szkoda, ale i im z matką nie było łatwo. Pewnego dnia Kinga wróciła ze szkoły zmęczona, bolało ją gardło, chciała się położyć. A ojciec co chwilę ją wołał. W końcu nie wytrzymała.
— Dość! Jestem wykończona, ledwo stoję. Ty masz wózek, sam podjedź do kuchni i pij, ile wlezie. Nie jesteś jedyny. Setki ludzi tak żyją, a choćby pracują, startują w paraolimpiadach. A ty nie potrafisz podjechać do kuchni. No dalej, sam. Ja muszę przygotować lekcje. — I odeszłą do swojego pokoju.
Słyszała, jak po podłodze szeleściły koła wózka, jak ojciec z hukiem postawił szklankę w kuchni, jak koła przemknęły koło jej drzwi, na chwilę zwalniając. Czekała, iż wpadnie z krzykiem. Ale wózek pojechał dalej. Od tamtej pory ojciec stał się bardziej samodzielny.
W ciepłe dni Kinga zostawiała otwarte drzwi balkonowe. Ojciec podjeżdżał i „spacerował” przed nimi. Nie mógł wyjechać przez wąski próg. Oczywiście, należałoby poszerzyć drzwi, ale skąd wziąć pieniądze?
— Oddajcie mnie do domu opieki — prosił po pijanemu.
— Co ty wygadujesz? Jak możesz? Żyjesz, to najważniejsze. Reszta się ułoży — pocieszała go matka.
— To teraz tak mówisz, a potem znudzi ci się wynoszenie nocnika. Będziesz trwać ze współczucia. Po co ci kaleka? Jesteś jeszcze młoda…
Tak właśnie żyli. Niepostrzeżenie minął rok, znów nadeszła jesień, zimna i deszczowa. Pewnego dnia Kinga wyszła ze szkoły, ale nie zdążyła dojść do przystanku, gdy lunął deszcz. Schroniła się pod szklanym dachem wiaty, ale krople i tak padały na nią. Przejeżdżające samochody nie zwalniały, pruły przez kałuże, oblewając ludzi na przystanku. Kinga stała skulona jak przemoczony wróbel.
Nagle zatrzymała się ciężarówka. Wysiadł z niej chłopak. Trzymając nad głową kurtkę, podbiegł do Kingi.
— Wsiadaj, podwiozę cię do domu.
Kinga była już zmarznięta, buty przemokły. Wślizgnęła się pod jego kurtkę, pachnącą benzyną i smarem. Pomógł jej wdrapać się do kabiny. Było sucho i ciepło.
— Krzysztof — przedstawił się.
— Kinga.
— Więc Kinga? Gdzie jedziemy?
Kinga podała adres. Przez całą drogę Krzysztof opowiadał, dlaczego został kierowcą.
— Matka wychowała mnie sama. Czas było się za nią zatroszczyć. Sąsiad wziął mnie do warsztatu. A po wojsku sam usiadłem za kierownicą. Zarobki dobre, a i na boku można coś zarobić — podwieźć, przywieźć. Więc jak będziesz potrzebować, dzwoń, zawsze pomogę. — Tak łatwo przeszedł na „ty”.
— A ty się uczysz, pracujesz? — spytał Kingę.
— Pracuję w szkole.
— Nieźle — pochwalił. — Będę podjeżdżał pod szkołę, wszystkie koleżanki ci zazdroszczą. Czego się śmiejesz? Taka duża ciężarówka, nikt takiej nie ma.
Było z nim łatwo. A nuż faktycznie będzie jej potrzebna pomoc? Kinga dała mu numer telefonu. Wieczorem zadzwonił i zaprosił ją do kina.
— Przepraszam, nie mogę. Mój ojciec jest na wózku.
— To może podjadę pod dom, wyjdziesz?
— Po co? — spytała.
— Chcę cię zobaczyć. Spodobałaś mi się — powiedział prosto.
— A może nie jesteś w moim typie. To cię nie martwi?
— A co, brzydki jestem? Wstydzisz się kierowcy? — warknął.
— Przepraszam, nie chciałam urazić. Dobrze, wyjdę — powiedziała i rozłączyła się.
Następnego dnia usłyszała klakson, wyjrzała przez okno i zobaczyła ciężarówkę.
— O co ten harmider? Do ciebie? Zalotnik przyjechał? — domyśliła się matka.
— Nie zalotnik. Taki znajomy. Wyjdę na chwilę?
— IdźKinga spojrzała w okno, uśmiechnęła się do odbicia w szybie i ruszyła w stronę drzwi, wiedząc, iż to właśnie ten moment, w którym zaczyna się jej nowe życie.