Dzisiaj w szkole znów było ciężko. Dzwonek jeszcze nie zadzwonił, a ja, Kacper Nowak, już miałem ochotę uciec. Wszedłem do Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego ze spuszczoną głową, licząc, iż nikt mnie nie zauważy. Ale dzieci zawsze zauważają.
Patrzcie na buty Kacpra! Wyglądają jak z targu staroci! ktoś krzyknął, a cała klasa wybuchła śmiechem. Moje adidasy były rozdarte na szwach, lewa podeszwa zwisała jak oderwany płat. Twarz mi płonęła, ale szedłem dalej, wpatrując się w podłogę. Wiedziałem, iż lepiej nie odpowiadać.
To nie był pierwszy raz. Moja mama, Agnieszka, pracowała na dwa etaty, żeby opłacić rachunki w dzień kelnerka w barze mlecznym, w nocy sprzątaczka w biurach. Tata odszedł lata temu. Z każdym rokiem moje stopy rosły szybciej niż oszczędności mamy. Buty stały się luksusem, na który nas nie było stać.
Ale dziś bolało bardziej. Był dzień zdjęć klasowych. Koledzy przyszli w markowych bluzach, nowych butach i wyprasowanych koszulach. Ja miałem wyświechtane dżinsy, wychodzoną bluzę i te adidasy, które zdradzały sekret, jaki najbardziej starałem się ukryć: byłem biedny.
Na wuefie zaczęło się jeszcze gorzej. Gdy ustawialiśmy się do gry w koszykówkę, jeden z chłopaków specjalnie nadepnął mi na zwisającą podeszwę, jeszcze ją rozrywając. Potknąłem się, a wokół rozległy się śmiechy.
Nie stać go choćby na buty, a udaje, iż gra w koszę powiedział inny.
Zaciąłem pięści, ale nie z powodu drwin, tylko przez wspomnienie mojej młodszej siostry, Zosi, która w domu nie miała choćby zimowych butów. Każda złotówka szła na jedzenie i czynsz. Chciałem krzyczeć: Nie znacie mojego życia!, ale połknąłem te słowa.
Na przerwie obiadowej jadłem sam, rozciągając kanapkę z masłem orzechowym, gdy inni pałaszowali tace pełne pizzy i frytek. Zaciągałem rękawy bluzy, żeby ukryć przetarte mankiety, i podwijałem stopę, żeby nie widać było oderwanej podeszwy.
Pani Anna Kowalska, nasza wychowawczyni, obserwowała mnie uważnie. Widziała już wiele drwin, ale coś w mojej postawie przygarbione ramiona, przygaszone oczy, ciężar większy niż powinien nosić dwunastolatek zatrzymało ją.
Po lekcjach delikatnie zapytała: Kacper, od dawna masz te buty?
Zamarłem, ale w końcu szepnąłem: Od jakiegoś czasu.
To nie była pełna odpowiedź, ale w moich oczach pani Kowalska zobaczyła więcej niż tylko rozdarte obuwie.
Tej nocy nie mogła zasnąć. Moja cisza i upokorzenie nie dawały jej spokoju. Sprawdziła moje dokumenty: dobre oceny, niemal idealna frekwencja rzadkość wśród dzieci z trudnych domów. W notatkach pielęgniarki znalazła wzmianki: częste zmęczenie, zniszczone ubrania, odmowa udziału w programie dożywiania.
Następnego dnia poprosiła, żebym z nią porozmawiał po szkole. Na początku się opierałem, patrząc z nieufnością, ale w jej głosie nie było osądu.
Ciężko ci w domu? zapytała cicho.
Przygryzłem wargę. W końcu skinąłem głową. Mama ciągle pracuje. Taty nie ma. Ja zajmuję się Zosią. Ma siedem lat. Czasem dbam, żeby ona zjadła, zanim ja zacznę.
Te słowa przeszyły panią Kowalską. Dwunastolatek, który dźwiga odpowiedzialność dorosłego.
Tego wieczoru razem z pedagogiem szkolnym pojechała do mojego bloku. Budynek był zaniedbany, farba łuszczyła się ze ścian, a poręcze na klatce były połamane. W środku nasze mieszkanie było czyste, ale ubogie: migająca lampa, wytarta kanapa, prawie pusta lodówka. Mama powitała ich zmęczonym wzrokiem, wciąż w swoim kelnerskim uniformie.
W kącie pani Kowalska zauważyła mój kącik do nauki tylko krzesło, zeszyt i przyklejona nad nim ulotka o stypendiach. Jedno zdanie było zakreślone długopisem: Możliwość otrzymania pomocy finansowej.
Wtedy zrozumiała. Nie byłem po prostu biedny. Byłem zdeterminowany.
Nazajutrz poszła do dyrektora. Wspólnie zorganizowali pomoc: darmowe obiady, bony na ubrania, zbiórkę wśród nauczycieli na nowe buty. Ale pani Kowalska chciała zrobić więcej.
Chciała, żeby koledzy zobaczyli we mnie nie chłopca w podartych butach, ale kogoś, kto dźwiga historię cięższą niż mogliby sobie wyobrazić.
W poniedziałek stanęła przed klasą. Zaczynamy nowy projekt oznajmiła. Każdy z was opowie swoją prawdziwą historię. Nie to, co widać na zewnątrz, ale to, co jest w środku.
Rozległy się jęki. Ale gdy przyszła moja kolej, zapadła cisza.
Wstałem, nerwowy, mówiąc cicho: Wiem, iż śmiejecie się z moich butów. Są stare. Ale noszę je, bo mama nie może teraz kupić nowych. Pracuje na dwa etaty, żebym ja i Zosia mieli co jeść.
W klasie zrobiło się jeszcze ciszej.
Opiekuję się Zosią po szkole. Pilnuję, żeby odrobiła lekcje i zjadła obiad. Czasem sam pomijam posiłek, ale to nic, jeżeli ona jest szczęśliwa. Uczę się ciężko, bo chcę dostać stypendium. Chcę pracę, która pozwoli mamie nie harować na dwa etaty. I żeby Zosia nigdy nie musiała nosić takich butów jak ja.
Nikt się nie poruszył. Nikt się nie śmiał. Chłopak, który mnie wyśmiewał, spuścił wzrok, a na jego twarzy malowała się wina.
W końcu jedna z dziewczynek szepnęła: Kacper nie wiedziałam. Przepraszam. Ktoś inny dodał: Ja też.
Tego dnia ci sami koledzy, którzy mnie dokuczali, zaprosili mnie do gry w koszykówkę. Po raz pierwszy podawali mi piłkę, ciesząc się, gdy zdobywałem punkty. Tydzień później zbierali kieszonkowe i z pomocą pani Kowalskiej kupili mi nowe adidasy.
Gdy mi je wręczyli, oczy zaszły mi łzami. Ale pani Kowalska przypomniała klasie:
Siła nie bierze się z tego, co nosisz na nogach. Bierze się z tego, co dźwigasz i jak idziesz dalej, choćby gdy życie jest niesprawiedliwe.
Od tamtej pory nie byłem już tylko chłopcem w podartych butach. Byłem tym













