Burza w rodzinie
Kilka dni temu moja starsza siostra Zofia zaprosiła mnie do siebie. Zaproponowała spotkanie przy kawie, żeby porozmawiać o życiu, jak za dawnych dobrych czasów.
Mam liczną rodzinę: starszego brata i kilka sióstr. Zofia ma już 38 lat i jest mamą czwórki dzieci. Średnia siostra, Jadwiga, jest od niej cztery lata młodsza, ma 34. Bratu Tomaszowi stuknęła już trzydziestka druga, a ja, najmłodsza, w swoich 27 latach dopiero układam sobie życie. Po mnie przyszły na świat jeszcze bliźniaczki, które mają po 25 lat, a każda z nich ma już trójkę dzieci. Nasza rodzina jest głośna, rozgadana, i każdy ma swoje sprawy na głowie. Dlatego takie spotkania to rzadkość, a ja naprawdę ucieszyłam się z zaproszenia.
Zofia oznajmiła, iż czeka na mnie na obiad, i nie przyjmuje wymówek. Od razu zaczęłam myśleć, co mogę przynieść jej dzieciom. Zwykle rozpieszczam siostrzeńców: kupuję im zabawki, ciastka, czekoladki, czasem choćby książki. Ale teraz z pieniędzmi nie było najlepiej. Oszczędzam na wkład własny do mieszkania, więc każdy grosz jest na wagę złota. Po namyśle uznałam, iż owoce to zdrowy i miły prezent, więc kupiłam kilka kilogramów dojrzałych śliwek. Z tym skromnym podarunkiem wyruszyłam do małego miasteczka pod Łodzią, gdzie mieszka moja siostra.
Zofia powitała mnie ciepło. Ledwie przestąpiłam próg, a jej dzieci rzuciły się na mnie z wrzaskiem, rozbawione i rozradowane. Gospodyni od razu zniknęła w kuchni, żeby nastawić czajnik. W powietrzu wisiało oczekiwanie: na stole stały już deserowe talerzyki, a obok leżała łopatka do ciasta. Wszyscy najwyraźniej liczyli, iż jak zwykle przywiozę coś słodkiego i wystawnego. Zamiast tego podałam dzieciom siatkę ze śliwkami.
I wtedy atmosfera się zmieniła. Dzieci, które przed chwilą śmiały się wniebogłosy, nagle zamilkły. Spojrzały na śliwki, potem na mnie, i jak na komendę odsunęły siatkę na bok. Bez słowa odwróciły się i wyszły do swojego pokoju. Zbaraniałam. Zofia, która stała w drzwiach kuchni, spojrzała na mnie z takim wyrazem twarzy, jakbym popełniła zbrodnię. A potem zaczęło się.
— Na poważnie, Aniu? Śliwki? — Jej głos drżał od ledwo powstrzymywanego gniewu. — Naprawdę postanowiłaś oszczędzać na moich dzieciach? jeżeli nie chcesz wydawać, to po co w ogóle przyjechałaś?
Próbowałam wytłumaczyć, iż teraz jest mi ciężko, iż staram się odkładać na przyszłość. Ale słowa grzęzły mi w gardle. Fala urazy zalewała mnie po kolei. Czułam się upokorzona, jakby mój skromny prezent stał się pretekstem do osądzenia całego mojego życia.
— Wiesz co, Zofia, jeżeli liczą się dla ciebie tylko słodycze, a nie ja, to o czym mamy w ogóle gadać? — rzuciłam, walcząc, by nie wybuchnąć.
Herbata została nietknięta. Chwyciłam płaszcz i wyszłam, trzaskając drzwiami. W piersi kipiał koktajl wściekłości, bólu i rozczarowania. Minęło kilka dni, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie. Nie wiem, czy odtąd spojrzę na siostrę bez tej goryczy.
Za każdym razem, gdy w myślach wracam do tamtego dnia, zadaję sobie pytanie: czy chodziło tylko o śliwki? Czy może o coś większego, co zbierało się latami? Może jest tak, iż my, tak różne, przestałyśmy się nawzajem rozumieć? Odpowiedzi brak, ale jedno wiem na pewno: ten dzień zostawił w naszych relacjach rysę, i nie jestem pewna, czy da się ją zasypać.