Dawaj się pobierzmy
Marek to chłopak cichy i skromny. Mieszka z rodzicami we wsi – tak go wychowali, a może taki się urodził. Katarzyna i Józef nigdy nie mieli z nim problemów. Zawsze był posłuszny.
W sąsiednim podwórku stale słychać było krzyki i awantury. Barbara – sąsiadka Katarzyny i Józefa – sama wychowywała dwóch synów, Janka i Staszka, chłopaków w podobnym wieku. Ale jacy to byli urwisy, zwłaszcza starszy Janek, iż Barbara już nie wiedziała, jak go poskromić.
— Janek, znowu dokuczasz bratu, no zaraz ja ci… czekaj tylko! — tylko takie słowa rozlegały się z podwórza.
— To on do mnie pierwszy się czepia, niech się nie wygłupia, a ty zawsze po jego stronie! — odkrzykiwał Janek podniesionym głosem.
— Ach, ty! Jak ty się do matki odzywasz?! — dolatywało zza płotu.
I tak codziennie. Barbara narzekała Katarzynie:
— Nie mam z moimi urwisami spokoju. U was zawsze cicho i spokojnie. Twój Mareczek to taki stateczny chłopak, zazdroszczę ci, Kasia. No ale co tu mówić, twój Józef też spokojny, widzę, iż Marek w niego poszedł. A mój mąż był wariat, awanturnik, i przez to wcześniej pożegnał się z tym światem. Gdyby nie pił, to by nie utonął… Janek to żywy portret ojca, a Staś trochę spokojniejszy, ale też bratu nigdy nie ustępuje. Oj, dola moja, dola…
— No tak, Basia, twoi chłopcy rzeczywiście żywiołowi i hałaśliwi. Na zebraniu szkolnym wychowawczyni twojego Janka opędzlowała na czym świat stoi. Ty przecież nie chodzisz na te spotkania.
Ich synowie, Marek i Janek, chodzili do tej samej klasy, przyjaźnili się, razem wędrowali do szkoły i z powrotem. Marek uczył się przyzwoicie, a Janek ledwo ciągnął.
— Nie chodzę do tej szkoły. Wstyd słuchać skarg na moich łobuzów, zwłaszcza na Janka, a w pracy… Nie uwierzysz, Kasia, idę ulicą, a jak zobaczę nauczycieli moich chłopaków, to omijam ich szerokim łukiem. Wiem, iż zaczną narzekać, a mnie wstyd, czerwienię się i pocę — zwierzała się Barbara. — Zazdroszczę ci, Basiu, zazdroszczę w dobry sposób. Twój Mareczek to chłopak jak trzeba, a moi… — machnęła ręką i poszła do domu.
Chłopcy dorastali. Janek pozostał takim samym wichrzycielem, po dziewiątej klasie rzucił szkołę, a Staś jeszcze się uczył.
— Wyrobię prawko, odsłużę wojsko, a potem się ożenię — takie miał plany Janek.
Z Markiem rozmawiał już po męsku. Obaj dorośli. Marek pozostał cichy i skromny, łagodnego usposobienia. Latem lubił samotnie wędrować po lesie i zbierać grzyby. Wieczorami siadywał na schodkach ganku i pił herbatę. Uwielbiał czytać książki.
Po szkole ukończył kurs elektryka w powiecie, nie zamierzał wyjeżdżać ze wsi. Rodzice i tak by go nie puścili. Jedyny syn.
— Tu, we wsi, są twoje korzenie, synu, tu będziesz żył — zadecydował dawno temu Józef, a Marek nie protestował, nie miał zamiaru nigdzie wyjeżdżać.
Gdy uczył się w powiecie, codziennie jeździł na zajęcia autobusem – zaledwie pół godziny do miasta. Nie lubił miasta, za dużo ludzi. Z dziewczynami się nie zadawał, choć zerkały na niego. Niektóre śmielsze same proponowały wyjście do kina, te, które nie wiedziały, jaki jest nieśmiały. Odmawiał, tłumacząc, iż musi zdążyć na autobus. Jeździł rzadko, nie można się spóźnić.
— Marek, uważaj tylko, żebyś się nie wplątał z tymi miejskimi dziewuchami — ostrzegała matka. — One wszystkie przebiegłe i zanim się obejrzysz, już cię usidłały, pamiętaj…
— Daj spokój, mamo, no co ty w ogóle… — zbywał ją syn.
Chodził oczywiście do wiejskiego klubu, spotykał się z miejscowymi chłopakami, często bywał w towarzystwie Janka. Ale na dziewczęta specjalnie nie zwracał uwagi, więc i one traktowały go obojętnie. Nikt nie wiedział, ale w ostatnich klasach szkoły podobała mu się dziewczyna, Ania, o rok młodsza. Nigdy się jednak nie przyznał, ba się jej.
Sam przed sobą się martwił:
— Dlaczego nie jestem taki śmiały jak Janek? Przy nim dziewczyny się uwijają, a ja… Ja się choćby boję do nich zagadać, czerwienię się, wstydzę… Podoba mi się Ania, ale nigdy się do tego nie przyznam, a już na pewno nie jej. A nuż się ze mnie wyśmieje. Gdzie tam mi się oświadczać… Jak Ania się do mnie zbliża, to aż kolana mi się trzęsą. Chyba zostanę starym kawalerem. A Janek już się żeni…
— Marek, szykuj się na moje wesele. Będzie w klubie. Dziewczyny z sąsiedniej wsi przyjadą. Nie przegap okazji. Bo tak to zostaniesz sam jak palec — śmiał się Janek swoim szerokim uśmiechem.
Ewa, narzeczona Janka, była z wioski oddalonej o cztery kilometry. Tam właśnie znalazł miłość sąsiad Marka. Dlaczego nie wybrał którejś z miejscowych dziewczyn, choć wiele za nim wzdychało?
— Dobrze, Janku, na pewno przyjdę — obiecał.
Wesele Janka było huczne i radosne. Świadkiem Ewy była jej koleżanka z tej samej wioski. Był ciepły letni wieczór, grała muzyka, gości nie brakowało. Większość tańczyła, a Marek siedział przy stole lub wychodził na zewnątrz – w środku było duszno.
Wtedy właśnie zauważyła go żywiołowa druhna – Ola. Najpierw go obserwowała. Marek był przystojny – wysoki, ciemnowłosy, o szarych oczach, więc dziewczęta, które go nie znały, zwracały na niego uwagę.
— Cześć z bliska — usłyszał wesoły głos i zobaczył przed sobą urodziwą Olę, druhnię panny młodej.
— Cześć — odparł i zaczerwienił się.
— A ja cię znam. Jesteś synem wujka Józefa — ciągnęła. — Twój ojciec często do nas wpada, z moim tatą są kumplami, oczywiście kiedy wujek Józef bywa u nas we wsi. Ja jestem Ola, a ty to Marek, prawda? — powiedziała, choć brzmiało to jak pytanie.
Marek znów się zaczerwienił, coś bąknął w odpowiedzi, plecy mu spłynęły potem ze zdenerwowania. A Ola mu się spodoba