Gdy po raz pierwszy spotkała Wiesława, Kamila pomyślała, iż wreszcie znalazła tego jedynego, z którym będzie mogła zbudować prawdziwe, trwałe „na zawsze”. Był nie tylko przystojny, mądry i troskliwy – od razu dał jasno do zrozumienia, iż zależy mu na poważnym związku. gwałtownie się zbliżyli i już po kilku miesiącach zamieszkali razem. Najpierw w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, z myślą: „Zobaczymy, jak to pójdzie”. Ale wszystko układało się łatwo i jakby samo.
Codzienność nie zniszczyła ich uczuć. Potrafili się dogadywać, ustępować i troszczyć o siebie. Wspólnie gotowali kolacje, oglądali stare filmy, urządzali wieczorne spacery po mieście, planowali weekendy, lato, całe życie. Przyjaciele od dawna nazywali ich „mężem i żoną”. Wszyscy tylko czekali, kiedy wreszcie zrobią ten kolejny krok. A ten krok wciąż nie nadchodził.
Pierwszego roku Kamila nie naciskała. Była pewna, iż Wiesław sam się oświadczy, gdy przyjdzie odpowiedni moment. Ale gdy minął drugi, potem trzeci, a nic się nie zmieniło – zaczęła się niepokoić. Szczególnie bolało ją, gdy jedna po drugiej koleżanki wychodziły za mąż, wrzucając zdjęcia z USC z podpisami „Teraz jesteśmy rodziną”. A Kamila nie miała choćby pierścionka. Ani słowa. Ani rozmowy.
Potem wydarzyło się nieszczęście – ciężko zachorowała matka Wiesława. Wszystkie myśli i siły rodziny pochłonęły leczenie, badania, wizyty u lekarzy i apteki. Rozmowy o ślubie zeszły na dalszy plan – i Kamila to rozumiała. Milcząco wspierała, była blisko, nie naciskała. Gdy mama Wiesława zaczęła wracać do zdrowia, Kamila odetchnęła z ulgą: teraz znów będą mogli myśleć o przyszłości. Ale narzeczony zdawał się wciąż tkwić w trybie „nie teraz”. Temat małżeństwa jakby wyparował.
Kamila wciąż czekała. Aż w końcu zrozumiała: dość. Nie chce być tylko wygodną towarzyszką życia. Chce być żoną. Chce rodziny, dzieci, domu. I wreszcie pewności jutra. Bo choćby wzięcie kredytu hipotecznego jest straszne, gdy jest się dla siebie nikim prawnie. I postanowiła działać.
Sama kupiła pierścionek. Zarezerwowała stolik w ulubionej restauracji w Krakowie. Wybrała datę – nie byle jaką, ale tę, kiedy po raz pierwszy powiedzieli sobie „kocham cię”. Wiesław, gdy zobaczył ją z pudełkiem, najpierw się zmięszał, zaczął się tłumaczyć: iż sam planował, tylko czasu brakowało. Ale w końcu powiedział „tak”. Bez fanfar, bez błysku w oczach, ale powiedział.
Koleżanki Kamili były w szoku. Jedne podziwiały jej odwagę, drugie kręciły palcem przy skroni: „Wystawiła się na śmieszność”. A ona po prostu odetchnęła. Bo w środku zrobiło się lżej. Bo teraz wszystko było jasne.
Kamila nie czekała, aż ktoś zdecyduje za nią. Wzięła sprawy w swoje ręce. Złożyła wniosek przez e-Urząd, wybrała termin, zaczęła szukać sukni, rezerwować salę, umawiać się z fotografem. Wiesław uczestniczył w przygotowaniach – nie z entuzjazmem, ale brał udział: pojechał na degustację, zarezerwował samochód, pomógł wybrać obrączki. Wszystko toczyło się swoim rytmem.
Czasem Kamila łapie na sobie spojrzenia koleżanek. Te zamężne patrzą ze współczuciem: „Tylko uważaj, żebyś nie żałowała”. A te, które jeszcze nie wyszły za mąż – z zazdrością, iż się odważyła. A ona po prostu idzie do przodu. Bo ma dość życia w zawieszeniu. Bo zasługuje na szczęście. Bo kocha – i wierzy, iż nie na darmo.
Może postąpiła nie według tradycyjnego scenariusza. Może ktoś powie: „Kobieta nie powinna robić pierwszego kroku”. Ale może gdyby więcej kobiet przestało czekać na cud, szczęśliwych rodzin byłoby więcej?
Czy postąpiła słusznie? Być może. Czy to wyglądało śmiesznie? Nie. Wyglądało jak czyn dojrzałej kobiety, która ma odwagę wziąć swój los w swoje ręce.