Dość czekania — wzięła sprawy w swoje ręce

newsempire24.com 2 tygodni temu

Kiedy Zosia pierwszy raz spotkała Przemysława, pomyślała, iż w końcu znalazła tego jedynego, z którym może zbudować prawdziwe, trwałe, dorosłe „na zawsze”. Nie był tylko przystojny, mądry i troskliwy — od razu dał jej do zrozumienia, iż zależy mu na poważnym związku. gwałtownie się zżyli i po kilku miesiącach zamieszkali razem. Najpierw w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, z myślą: „Zobaczymy, jak to pójdzie”. Ale wszystko układało się naturalnie i bezproblemowo.

Codzienność nie zniszczyła ich uczucia. Potrafili się dogadywać, ustępować sobie, troszczyć się o siebie. Wspólnie gotowali kolacje, oglądali stare filmy, urządzali wieczorne spacery po Krakowie, planowali weekendy, wakacje i przyszłość. Przyjaciele od dawna nazywali ich mężem i żoną. Wszyscy tylko czekali, aż w końcu zrobią ten kolejny krok. Ale krok ten jakoś nie nadchodził.

Pierwszy rok Zosia nie naciskała. Była pewna, iż Przemysław sam oświadczy się, gdy przyjdzie odpowiedni moment. Ale gdy minął drugi, potem trzeci rok, a nic się nie zmieniło — zaczęła się niepokoić. Szczególnie bolało, gdy jedna za drugą koleżanki wychodziły za mąż, wrzucały zdjęcia z USC z podpisami „Teraz to już rodzina”. A Zosia nie miała choćby pierścionka. Ani słowa. Ani rozmowy.

Potem zdarzyło się nieszczęście — ciężko zachorowała matka Przemysława. Cała uwaga rodziny skupiła się na leczeniu, badaniach, wizytach u lekarzy i w aptekach. Temat ślubu zszedł na dalszy plan — i Zosia to rozumiała. Milcząco wspierała, była blisko, nie naciskała. Gdy zdrowie matki Przemysława się poprawiło, Zosia odetchnęła z ulgą: teraz znów można myśleć o przyszłości. Ale jej chłopak wydawał się wciąż tkwić w trybie „nie teraz”. Temat małżeństwa jakby wyparował.

Zosia czekała. Aż w końcu zrozumiała: dość. Nie chce być tylko wygodną kobietą u boku. Chce być żoną. Chce rodziny, dzieci, domu. I wreszcie — pewności jutra. Bo choćby na kredyt mieszkaniowy strach się porywać, gdy jest się prawnie nikim. Więc postanowiła działać.

Kupiła pierścionek sama. Zarezerwowała stolik w ulubionej restauracji w Poznaniu. Wybrała datę — nie byle jaką, ale tę, kiedy pierwszy raz powiedzieli sobie „kocham cię”. Gdy Przemysław zobaczył ją z pudełeczkiem, najpierw się zmieszał, zaczął się tłumaczyć: iż sam planował, tylko czasu brakło. Ale w końcu powiedział „tak”. Bez fanfar, bez błysku w oku, ale powiedział.

Koleżanki Zosi były w szoku. Jedne podziwiały jej odwagę, inne kręciły palcem przy skroni, mówiąc, iż postawiła się w głupiej sytuacji. A ona po prostu odetchnęła. Bo w środku zrobiło się lżej. Bo teraz wszystko było jasne.

Zosia nie czekała, aż ktoś zdecyduje za nią. Wzięła sprawy w swoje ręce. Złożyła wniosek przez e-Urząd, wybrała termin, zaczęła szukać sukni, rezerwować salę, umawiać się z fotografem. Przemysław uczestniczył w przygotowaniach — bez entuzjazmu, ale był: pojechał na degustację menu, zarezerwował samochód, pomógł wybrać obrączki. Wszystko toczyło się swoim rytmem.

Czasem Zosia łapie na sobie spojrzenia znajomych. Te zamężne — pełne współczucia, jakby mówiły: „Tylko uważaj, żebyś nie żałowała”. A te, które jeszcze nie wzięły ślubu — z zazdrością, iż się odważyła. A ona po prostu idzie do przodu. Bo ma dość życia w niepewności. Bo zasługuje na szczęście. Bo kocha — i wierzy, iż nie na darmo.

Może postąpiła wbrew konwenansom. Może ktoś powie: „Kobieta nie powinna robić pierwszego kroku”. Ale może gdyby więcej kobiet przestało czekać na cud, byłoby więcej szczęśliwych rodzin?

Czy postąpiła słusznie? Być może. Czy wyglądało to śmiesznie? Nie. Wyglądało to jak decyzja dojrzałej kobiety, która ma odwagę wziąć życie we własne ręce.

Idź do oryginalnego materiału