Kiedy Zofia po raz pierwszy spotkała Mirosława, wydawało jej się, iż w końcu znalazła tego jedynego, z którym mogłaby zbudować prawdziwe, trwałe „na zawsze”. Był nie tylko przystojny, mądry i troskliwy — od razu dał jej do zrozumienia, iż szuka poważnego związku. gwałtownie się zbliżyli, a po kilku miesiącach zaczęli mieszkać razem. Najpierw w wynajętym mieszkaniu w Łodzi, myśląc: „Zobaczymy, jak to pójdzie”. Ale wszystko potoczyło się gładko, jakby samo się układało.
Codzienność nie zabiła ich uczucia. Potrafili się dogadywać, ustępować, dbać o siebie. Wspólnie gotowali kolacje, oglądali stare filmy, urządzali wieczorne spacery po Krakowie, planowali weekendy, wakacje, całe życie. Przyjaciele od dawna nazywali ich mężem i żoną. Wszyscy tylko czekali, aż w końcu zrobią ten kolejny krok. Ale ten krok się nie pojawiał.
Pierwszy rok Zofia się nie spieszyła. Była pewna, iż Mirosław sam zaproponuje, gdy przyjdzie czas. Ale gdy minął drugi, a później trzeci rok, a nic się nie zmieniło — zaczęła się niepokoić. Szczególnie bolało, gdy jedna po drugiej koleżanki wychodziły za mąż, wrzucając zdjęcia z USC z podpisami „Teraz to rodzina”. A Zofia nie miała choćby pierścionka. Ani słowa. Ani rozmowy.
A potem stało się nieszczęście — ciężko zachorowała matka Mirosława. Cała uwaga rodziny skupiła się na leczeniu, badaniach, wizytach u lekarzy i w aptekach. Temat ślubu zszedł na dalszy plan — i Zofia to rozumiała. Cicho wspierała, była blisko, nie naciskała. Gdy jego mama wyzdrowiała, Zofia odetchnęła z ulgą: teraz znów mogli myśleć o przyszłości. Ale Mirosław zdawał się utknąć w trybie „teraz nie czas”. Temat małżeństwa jakby wyparował.
Zofia wciąż czekała. Aż w końcu zrozumiała: dość. Nie chce być tylko wygodną kobietą u boku. Chce być żoną. Chce rodziny, dzieci, domu. I wreszcie — pewności jutra. W końcu choćby na kredyt mieszkaniowy strach się porywać, gdy prawnie jest się nikim. Postanowiła działać.
Sama kupiła pierścionek. Zarezerwowała stolik w ulubionej restauracji w Poznaniu. Wybrała datę — nie byle jaką, ale tę, gdy pierwszy raz powiedzieli sobie „kocham cię”. Gdy Mirosław zobaczył ją z pudełkiem, najpierw się zmieszał, zaczął się tłumaczyć: iż sam planował, tylko czasu brakło. Ale w końcu powiedział „tak”. Bez fanfar, bez iskier w oczach, ale powiedział.
Koleżanki Zofii były w szoku. Jedne podziwiały jej odwagę, inne pokręciły palcem przy skroni: „postawiła się w głupiej sytuacji”. A ona po prostu odetchnęła. Bo w środku stało się lżej. Bo teraz wreszcie wszystko było jasne.
Zofia nie czekała, aż ktoś zdecyduje za nią. Wzięła sprawy w swoje ręce. Złożyła wniosek przez ePUAP, wybrała termin, zaczęła szukać sukni, rezerwować salę, umawiać fotografa. Mirosław pomagał w przygotowaniach — bez entuzjazmu, ale pomagał: pojechał na degustację menu, zarezerwował samochód, wybrał obrączki. Wszystko toczyło się swoim rytmem.
Czasem Zofia łapie na sobie spojrzenia znajomych. Te zamężne — pełne współczucia: „tylko uważaj, żebyś nie żałowała”. Te wolne — z nutą zazdrości, iż się odważyła. A ona po prostu idzie do przodu. Bo ma dość życia w zawieszeniu. Bo zasługuje na szczęście. Bo kocha — i wierzy, iż nie na darmo.
Może postąpiła nie po bożemu. Może ktońskiegoMoże świat uznałby to za dziwne, ale w głębi duszy wiedziała, iż czasem trzeba samemu otworzyć drzwi, zamiast stać i czekać, aż ktoś inny je uchwyli.