Gdy Oliwia po raz pierwszy spotkała Wojciecha, wydawało jej się, iż wreszcie znalazła tego jedynego – człowieka, z którym zbuduje prawdziwe, trwałe „na zawsze”. Był nie tylko przystojny, mądry i troskliwy – od razu dał do zrozumienia, iż zależy mu na poważnym związku. Bardzo gwałtownie się zbliżyli, a po kilku miesiącach zaczęli mieszkać razem. Najpierw w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, z myślą: „Zobaczymy, jak to pójdzie”. Ale wszystko układało się gładko, jakby samo się układało.
Codzienność nie zniszczyła ich uczucia. Potrafili się dogadać, ustąpić, troszczyć o siebie. Gotowali wspólne kolacje, oglądali stare filmy, urządzali wieczorne spacery po Krakowie, planowali weekendy, wakacje, całe życie. Przyjaciele od dawna nazywali ich „mężem i żoną”. Wszyscy tylko czekali, aż w końcu zrobią ten kolejny krok. Ale krok nie nadchodził.
Pierwszego roku Oliwia nie poganiała. Była pewna – Wojciech sam się oświadczy, gdy przyjdzie czas. Ale gdy minął drugi, potem trzeci, a nic się nie zmieniło – zaczęła się niepokoić. Szczególnie bolało, gdy jedna po drugiej przyjaciółki wychodziły za mąż, wrzucały zdjęcia z USC z podpisami „Teraz jesteśmy rodziną”. A Oliwia nie miała choćby pierścionka. Ani aluzji. Ani rozmowy.
Potem przyszło nieszczęście – ciężko zachorowała matka Wojciecha. Wszystkie myśli i siły rodziny pochłonęły leczenie, badania, wizyty u lekarzy i w aptekach. Temat ślubu zszedł na dalszy plan – i Oliwia to rozumiała. Milcząco wspierała, była blisko, nie naciskała. Gdy mama Wojciecha zaczęła wracać do zdrowia, Oliwia odetchnęła z ulgą: teraz znowu mogą myśleć o przyszłości. Ale narzeczony zdawał się tkwić w trybie „nie teraz”. Temat małżeństwa jakby wyparował.
Oliwia czekała. Aż w końcu zrozumiała: dość. Nie chce być wygodną kobietą u boku. Chce być żoną. Pragnie rodziny, dzieci, domu. I wreszcie – pewności jutra. Bo choćby na kredyt mieszkaniowy strach się porywać, gdy jest się prawnie nikim. Postanowiła działać.
Sama kupiła pierścionek. Zarezerwowała stolik w ulubionej restauracji w Poznaniu. Wybrała datę – nie byle jaką, ale tę, gdy pierwszy raz powiedzieli sobie „kocham cię”. Wojciech, gdy zobaczył ją z pudełkiem, najpierw spanikował, zaczął się tłumaczyć: iż sam planował, tylko czasu brakowało. Ale w końcu powiedział „tak”. Bez fanfar, bez iskry w oczach, ale powiedział.
Przyjaciółki Oliwii były w szoku. Jedne podziwiały jej odwagę, inne kręciły palcem przy skroni: „Postawiła się w głupiej sytuacji”. A ona po prostu odetchnęła. Bo w środku stało się lżej. Bo teraz wszystko było jasne.
Oliwia nie czekała, aż ktoś zdecyduje za nią. Wzięła sprawy w swoje ręce. Złożyła wniosek przez ePUAP, wybrała termin, zaczęła szukać sukni, rezerwować salę, umawiać fotografa. Wojciech pomagał w przygotowaniach – bez entuzjazmu, ale pomagał: pojechał na degustację menu, zarezerwował samochód, wybrał obrączki. Wszystko toczyło się swoim rytmem.
Czasem Oliwia łapie na sobie spojrzenia przyjaciółek. Te zamężne patrzą ze współczuciem: „Tylko uważaj, żebyś nie żałowała”. Te wolne – z zazdrością, iż się odważyła. A ona po prostu idzie do przodu. Bo zmęczyła się życiem w zawieszeniu. Bo zasługuje na szczęście. Bo kocha – i wierzy, iż nie na darmo.
Może postąpiła wbrew konwenansom. Może ktoś powie: „Kobieta nie powinna robić pierwszego kroku”. Ale może gdyby więcej kobiet przestało czekać na cud, byłoby więcej szczęśliwych rodzin?
Czy postąpiła słusznie? Pewnie tak. Czy to było śmieszne? Nie. To był wybór dojrzałej kobiety, która ma dość odwagi, by nie bać się wziąć życia we własne ręce.