Minęły dwa lata. Od tamtej pory moja córka nie napisała ani słowa. Wykreśliła mnie ze swojego życia. A ja niedługo skończę siedemdziesiąt lat…
Moja sąsiadka, Wanda Janowska, jest znana w całej okolicy. Ma 68 lat, mieszka sama. Czasem zaglądam do niej z jakimś ciastem czy herbatą – po prostu, po sąsiedzku. To dobra, inteligentna kobieta, zawsze uśmiechnięta, lubi opowiadać o podróżach, które odbywała ze zmarłym mężem. Ale o rodzinie mówi rzadko. Dopiero przed świętami, gdy jak zwykle przyniosłam jej trochę łakoci, niespodziewanie się otworzyła. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś ścina krew w żyłach.
Gdy weszłam do mieszkania, Wanda Janowska była przygnębiona. zwykle pełna życia, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie wypytywałam, tylko zaparzyłam herbatę, postawiłam pierniczki i usiadłam obok w milczeniu. Długo nie mówiła, jakby toczyła wewnętrzną walkę. W końcu westchnęła ciężko:
— Minęły dwa lata… Od tamtej pory ani razu nie zadzwoniła. Żadnej kartki, żadnego SMS-a. Próbowałam się dodzwonić – numer już nie istnieje. Jej adresu choćby nie znam…
Na chwilę zamilkła. Wydawało się, iż przed jej oczami przesuwają się lata, całe dekady. Aż nagle, jakby pękła tamta zapora, zaczęła mówić.
— Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Tadeuszem wzięliśmy ślub młodo, ale z dziećmi nie spieszyliśmy się – najpierw chcieliśmy żyć dla siebie. Jego praca pozwalała nam dużo podróżować. Byliśmy zgrani, dużo się śmialiśmy, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo – przestronne mieszkanie w centrum Krakowa. Spełnienie jego marzeń…
Gdy urodziła się nasza córka, Kinga, Tadeusz jakby odżył. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Tadeusza zabrakło. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydaliśmy wszystkie oszczędności. A potem… cisza. Pustka. I serce jakby rozerwane na pół.
Po śmierci ojca Kinga zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam – dorosła, niech buduje swoje życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko było w porządku. Ale dwa lata temu przyszła i bez owijania w bawełnę powiedziała, iż chce wziąć kredyt hipoteczny i kupić własne mieszkanie.
Wzdychając, wytłumaczyłam, iż nie mogę jej pomóc. Z oszczędności, które zbieraliśmy z Tadeuszem, prawie nic nie zostało – wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na rachunki i lekarstwa. Wtedy zaproponowała… sprzedaż mojego mieszkania. Żeby kupić mi kawalerkę na obrzeżach, a resztę pieniędzy użyć na wkład własny.
Nie mogłam się zgodzić. To nie chodzi o pieniądze – to o pamięć. Te ściany, każdy kąt – Tadeusz robił to własnymi rękami. Tu minęło całe moje szczęście, całe życie. Jak mogłam to oddać? Krzyczała, iż ojciec zbudował to wszystko dla niej, iż i tak mieszkanie kiedyś będzie jej, iż jestem egoistką. Próbowałam wyjaśnić, iż chciałabym, żeby kiedyś tu wróciła i nas po prostu wspomniała… Ale nie słuchała.
Tamtego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. Od tamtej pory – cisza. Ani telefonu, ani wizyty, choćby w święta. Później przypadkiem dowiedziałam się od wspólnej znajomej, iż jednak wzięła ten kredyt i teraz pracuje na dwa etaty – ciągle w biegu. Ani rodziny, ani dzieci. choćby przyjaciółka mówi, iż nie widziała jej od pół roku.
A ja… po prostu czekam. Codziennie podchodzę do telefonu, czekam na dźwięk dzwonka. Ale telefon milczy. I nie mogę już się dodzwonić – pewnie zmieniła numer. Może nie chce mnie widzieć. Nie chce słuchać. Myśli, iż ją zdradziłam, nie ustępując wtedy. Ale ja już prawie siedemdziesiąt. Nie wiem, ile jeszcze pociągnę w tym mieszkaniu, ile wieczorów spędzę przy oknie w nadziei. I nie wiem, czym jej tak zawiniłam…