Dziś w moim dzienniku. Przeżyłem dziwną historię. Choć może żyłem ją zamiast tylko przeżywać. Z Bronią poznajemy się już w szkole, siedem lat razem. Dzieci nie było, jakoś nie wyszło. Babcia Rozalia ciągle do mnie: „Wziąść ślub kościelny, Romanek, grzechem żyjecie! Łaska Boża spłynie, Pan Bóg wam dziatki da”. Dla mnie jej słowo święte. Zrobiłem Broni formalne oświadczyny.
Ślub huczny. Obrączki na palec, pieczątka w dowodzie. ale na weselu zgrzyt. Panna młoda i pan młody muszą wychylić kieliszki do dna dla szczęścia bez łez a potem rzucić o ziemię. Mój strzaskał się w drobny mak, jej tylko się potoczył. Goście szeptali półgłosem: „O, niedobre, niedobre przeczucie! Nie będzie im szczęścia”. Myśmy się tylko śmiali. „Głupoty!” Weselisko trwało.
Po ślubie Bronisława… zmartwiała. Jakby status prawej żony ją zmienił. Wszystko nie tak, ciągle pretensje, aż wreszcie: „Daremnieśmy to zrobili, Roman. Jesteśmy jak ogień i woda. Lepiej się rozejść”. Winiłem teściową istna rybka złota z obrazka Sichulskiego! Wiecznie mało: uwagi, pieniędzy, miejsca w jej „krwią zapracowanym” mieszkaniu. Szczególnie jeżeli szwagier żył na jej koszt! Krzyczała, jak zarobić milion złotych, nie tylko grosze. Rok znosiłem te zaczepki i żony, i jej matki. Aż usłyszałem: „Wynoś się”. Spojrzałem na Bronię: „To wasze z mamą słowo?”. „Tak! Mama tu nic do tego!” warknęła. Pakowałem się powoli, łowiąc jej spojrzenie, żali się ulituje. Bez odruchu. „Żegnaj, żono. Przepraszam, jeżeli zawiniłem”. Drzwi za mną trzasnęły.
Lecz melancholia krótka. Dziewczyna z pracy, Halina, od dawna we mnie zadurzona, widząc mój zły humor, zaproponowała spacer. Poszedłem znudzony. Wieczorem w parku, później kawka. Wylałem przed nią żale. Słuchała, współczuła. Nagle: „Romek, czy naprawdę nie widzisz, jak na ciebie patrzę? Jak łapię każde spojrzenie? Kocham cię dawno! Ślepy jesteś?”. Wiedziałem przecież! Halina miotała się gdy się zbliżałem: rumieńce, bladość, głosu brakowało. Dla mnie była jak piękny kwiat urzekającej woni nic więcej. Inna niż Bronia: spokojna, czuła, słodka. Gdy byłem żonaty, nie pozwoliłem sobie. Teraz zaś, wygnany, pomyślałem: „Czemu nie? Rybka sama wpływa do sieci… Przepuszczać taką zdobycz?”.
Nazajutrz przyjechaliśmy razem do pracy. Koledzy spojrzeniami mówili: „Halina swoje ugrała”. Wiedzieli, iż biła się o mnie w myślach, ale granicy zwanej „żona” nie przekroczyłaby. Zamieszkałem u Haliny. Latała koło mnie jak motyl, zgadując każde życzenie, piastując. Nazwałem ją Świetlikiem świeciła tak, iż choćby dusza się grzała… Poznałem jej rodziców. Ojciec Haliny, wysoki urzędnik, orzekł: „Skoro się kochacie mieszkajcie. Ślub później. Zobaczę, jakim jesteś owocem, zięciu”. Nie wiedział, iż żonaty byłem. Halina nie śmiała powiedzieć. Ojciec miał charakter…
Młodzi, szczęśliwi! Planowali. Polecieliśmy na Teneryfę ojciec Haliny sfinansował. „Dla córki się nie żałuje!” mówił. Minęły trzy miesiące. Bronisława wezwała mnie z powrotem. Czeka dziecko, potrzebuje ojca. Wróciłem, choć z ciężkim sercem. Halina puściła mnie do prawowitej rodziny, ale z tym: „Romeczku, będę czekać. Zawsze…”.
Pół roku później Bronisława i ja zostaliśmy rodzicami. Dziewczynkę ochrzciliśmy Wandą. Tydzień potem zadzwoniła Halina: „Odbiór ze szpitala”. Halina też urodziła córkę: Marysię. Pognałem ze kwiatami i pytaniami na oddział. Jej ojciec miał już wielki kosz czerwonych róż. Pocałowałem Halinę, wręczyłem kwiaty. Widziała moje zdumienie i strach. „To nasza córeczka, Romeczku! Gratulacje!” uśmiechnęła się wyczerpana. Stałem ogłupiały, kombinując daty… Halina przerwała: „Nie martw się. Ja z Marysią drogi ci nie zajdziemy”. Ojciec choćby głowy nie odwrócił, witając mnie. Jakby pomnik wyrzutu.
I żyłem odtąd na dwa domy. Wszyscy się dowiedzieli. Bronia o Halinie, Halina o Wandzie. Kobiety cierpiały w milczeniu. Bronia się żarła, iż mnie wyrzuciła. Teraz „pije herbatę z żółcią”. Trzeba znosić tę drugą córkę. Halina się nie zadręczała: Miała dziecko od ukochanego! Czego więcej? Szkoda tylko, iż Romanek rzadko wpada. Ale chwała Bogu, pamięta! Mnie też niedobrze było. Dziewczynki kochałem całym sercem. Rosły szybko, zaczęły zadawać trudne pytania: „Tato, czemuś dziś z nami nie spał?”, „Tato, czemu pachniesz nieperfumami mamy?”, „Tato, ja nie Wandzia, ja Marysia!”… i odwrotnie.
Któregoś dnia u Haliny i Marysi natknąłem się na jej ojca. „Halina, id
Ojciec Haliny kazał mi się określić, ale po latach tułaczki i utraty obu rodzin, gdy Halina niespodziewanie wróciła z Algieru po rozpadzie swego małżeństwa, ożeniłem się z nią i teraz, choć teść wciąż mnie napomina o wnuka, żyjemy całkiem szczęśliwie z Marysią i małą Zosią, ucząc mnie, iż prawdziwe szczęście wymaga nie dwóch skrzydeł, ale jednego mocnego gniazda.