Dwóch lat minęło. Córka milczy: Zniknęła z mojego życia, a ja niedługo skończę 70 lat…

twojacena.pl 7 godzin temu

Minęły dwa lata. Od tamtej pory córka nie napisała ani słowa. Wykreśliła mnie ze swojego życia. A mnie niedługo stuknie siedemdziesiątkę…

Moja sąsiadka, Danuta Leopoldówna, to postać znana w całym podwórku. Ma 68 lat, mieszka samotnie. Czasem wpadam do niej z jakimś ciastem na herbatę – tak po sąsiedzku, bez okazji. To serdeczna, inteligentna kobieta, zawsze uśmiechnięta, uwielbia opowiadać o podróżach, które odbyła ze swoim nieżyjącym już mężem. O rodzinie mówi jednak rzadko. Dopiero niedawno, gdy jak zwykle przyszłam z paczką pierniczków, niespodziewanie się otworzyła. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś serce mi się ściska.

Gdy weszłam do jej mieszkania, Danuta Leopoldówna była wyraźnie przygnębiona. zwykle pełna życia, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie wypytywałam, tylko zaparzyłam herbatę, postawiłam ciastka i usiadłam obok. Długo milczała, jakby walczyła sama ze sobą. W końcu westchnęła ciężko:
— Minęły dwa lata… Ani jednego telefonu. Żadnej kartki, żadnego SMS-a. Próbowałam dodzwonić się – numer już nie istnieje. Adresu choćby nie znam…

Na moment zamilkła. Wydawało się, iż przed jej oczami przewinęły się lata, dekady. A potem, jakby pękła jakaś tama, zaczęła mówić.

— Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Kazimierzem pobraliśmy się młodo, ale z dziećmi nie śpieszyliśmy się – najpierw chcieliśmy pożyć dla siebie. Jego praca pozwalała nam często podróżować. Byliśmy zgrani, dużo się śmialiśmy, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo – przestronne trzypokojowe mieszkanie w centrum Krakowa. Spełnienie jego marzeń…

Gdy urodziła się nasza córka, Weronika, Kazimierz jakby odżył. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Kazimierza zabrakło. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydaliśmy wszystkie oszczędności. A potem… cisza. Pustka. I wrażenie, jakby ktoś wyrwał kawał serca.

Po śmierci ojca Weronika zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam – dorosła, niech układa sobie życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko wydawało się w porządku. Ale dwa lata temu przyszła i oświadczyła prosto z mostu, iż bierze kredyt hipoteczny i kupuje własne mieszkanie.

Westchnęłam i wytłumaczyłam: nie mogę pomóc. Z oszczędności, które zbieraliśmy z Kazimierzem, prawie nic nie zostało – wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na czynsz i leki. Wtedy ona zaproponowała… sprzedaż mieszkania. Mówiła, iż kupimy mi kawalerkę gdzieś na obrzeżach, a reszta pieniędzy pójdzie na jej wkład własny.

Nie potrafiłam się zgodzić. To nie kwestia złotówek – to pamięć. Te ściany, każdy kąt – Kazimierz sam to wszystko robił. Tu przecież było całe moje szczęście, całe życie. Jak mogłabym to oddać? Krzyczała, iż ojciec robił to dla niej, iż i tak kiedyś mieszkanie będzie jej, iż jestem egoistką. Próbowałam wytłumaczyć, iż chciałabym, żeby kiedyś po prostu tu przyszła i nas wspomniała… Ale nie słuchała.

Tego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. Od tamtej pory – cisza. Ani telefonu, ani wizyty, choćby na święta. Później przypadkiem dowiedziałam się od wspólnej znajomej, iż wzięła tę hipotekę i teraz haruje na dwóch etatach – wieczny pęd. Ani rodziny, ani dzieci. choćby przyjaciółka twierdzi, iż nie widziała jej od pół roku.

A ja… po prostu czekam. Co dzień patrzę na telefon, licząc na dzwonek. Ale telefon milczy. I nie mogę już dodzwonić się sama – numer pewnie zmieniła. Pewnie nie chce mnie widzieć. Nie chce słyszeć. Myśli, iż ją zawiodłam, nie ustępując wtedy. A ja mam już prawie siedemdziesiąt lat. Nie wiem, ile jeszcze przesiedzę w tym mieszkaniu, ile wieczorów spędzę przy oknie z nadzieją. I nie wiem, czym tak bardzo ją zrani— A może po prostu bała się, iż zostanie sama, tak jak ja teraz.

Idź do oryginalnego materiału