Facet z przyczepą

newsempire24.com 6 godzin temu

Słuchaj, pamiętam jak dziś ten listopadowy wieczór. Deszcz z drobnym śniegiem ranił szyby, wiatr w oknie wyjął jak głodny wilk, a w przychodni moja piecyk chrupał i dawał ciepło. Już miałam się zbierać, kiedy drzwi zaskrzypiały i na progu pojawił się Grzegorz Szymczak. Ogromny, szerokopierszy, jakby wiatr sam go z nóg zdmuchnął. Na ramieniu trzymał małą dziewczynkę jego córeczkę Jadwigę.

Położył ją na fotelu, odszedł wzdłuż ściany i stał nieruchomo, jak posąg. Spojrzałam na dziewczynkę, a serce mi w piersiach zagrało. Malutka twarzka płonęła, wargi były suche i popękane, a cała drżała, szepcząc: Mamo mamusiu. Była jeszcze niepełnoletnia. Zmierzyłam temperaturę pod czterdzieści stopni!

– Grzechu, co ty tu siedzisz? Czy to już od dawna? zapytałam stanowczo, jednocześnie wyciskając strzykawkę i przygotowując ampułkę. On milczał, patrzył w podłogę, pod nieobciętym zarostem mrugały wargi, a ręce stały w pięściach tak mocno, iż kostki białeły. Wyglądał, jakby nie był tutaj, tylko w swoim gorzkim smutku.

Zrozumiałam wtedy, iż leczyć trzeba nie tylko Jadwigę. Ten facet miał duszę rozdartą na kawałki, a rany głębsze niż każda gorączka. Zrobiłam zastrzyk, uspokoiłam malucha oddech się uregulował, a ja usiadłam przy jego brzegu, pocierałam go po gorącym czołku i szepnęłam do Grzegorza:

– Zostańcie tutaj. Gdzieś w tej burzy nie ma sensu wyjść. Usiądź na kanapie, a ja będę z wami, pilnować.

On jedynie skinął głową, nie ruszając się z miejsca. Stał przy ścianie do świtu, jak wartownik. Całą noc zmieniałam kompresy, podlewałam Jadwigę wodą i wciąż myślałam

W wiosce krążą różne plotki o Grzegorzu. Rok temu utopiła się jego żona, Katarzyna piękna, dźwięczna jak strumień. Po jej śmierci mężczyzna jakby zamienił się w kamień, chodził po ziemi, nie żyjąc. Pracował za trzech, domu trzymał w porządku, córkę pielęgnował, a oczy miał puste, jakby nie patrzyły. Z nikim nie rozmawiał, przywitał się jedynie zgrzytem zębów.

Plotkarze snuli historie, iż tego dnia przy brzegu on po pijaku rzucił złe słowo, a ona wpadła w rzekę w rozpaczy i zniknęła. On nie zatrzymał jej. Od tamtej pory nie pił już wcale, ale wina wciąż go trawiła. Wioska patrzyła na niego i Jadwigę jak na człowieka z przyczepą, przy czym przyczepą była nie dziewczynka, a ciężar, który dźwigał wszędzie.

Rankiem Jadwiga poczuła się lepiej, temperatura spadła. Otworzyła oczy błękitne, jak u matki spojrzała najpierw na mnie, potem na ojca, a wargi znów się drgnęły. Grzegorz podszedł, niezdarnie dotknął jej ręki i wycofał się, jakby się poparzył. Bał się jej, bo w niej widział całą swoją Katarzynę i całą własną ból.

Zostałam z nimi jeszcze na dzień. Zrobiłam rosół z kurczaka, nakarmiłam Jadwigę łyżeczką. Jadwiga jadła cicho, milcząc. kilka mówiła od czasu tragedii tylko tak, nie. Ojciec jeszcze mniej. Nalał jej zupę, odciął chleb wszystko w milczeniu. Związał jej warkocz grubymi, szorstkimi palcami i też w ciszy. W domu ich milczenie było jak dźwięk rozkurczającej się tęsknoty.

Mijały dni, a ja nie przestawałam ich podsuwać: ciastka, słoik dżemu pod pretekstem, iż nie ma co robić. Patrzyłam, jak żyją jak dwie obce osoby w jednym domu, między nimi lodowa ściana, której nikt nie wiedział, jak roztopić.

Wiosną przyjechała nowa nauczycielka, Maria Kowalska, z miasta. Cicha, elegancka, z lekkim smutkiem w oczach. Pewnie też nosiła jakieś własne sekrety, nie z tej naszej wsi. Zaczęła uczyć w szkole, a Jadwiga trafiła do jej klasy.

I wiesz, co się stało tak jak promień słońca w ciemność, Maria od razu wyczuła cichą żal Jadwigi. Zaczęła jej po trochu ogrzewać serce: książeczki z obrazkami, kolorowe kredki, po lekcjach czytała bajki. Jadwiga przytulała się do niej.

Kiedy wpadłam do szkoły zobaczyć dyrektora, zobaczyłam ich w pustej klasie. Maria czytała, a Jadwiga przytuliła się do niej i słuchała, zamrożona w skupieniu. Na twarzy miałam spokój, jakiego dawno nie widziałam.

Grzegorz początkowo patrzył na to jak wilk. Gdy zobaczył, iż dziewczynka jest z nauczycielką, twarz mu zamroziła. Rzekł: Do domu, i wziął ją za rękę. Nie przywitał się z Marią, nie powiedział nic. W jej dobroci dostrzegł jedynie żal, a żal był dla niego gorszy niż policzek.

Pewnego razu spotkali się przy sklepie. Maria z Jadwigą wyszły na lody. Grzegorz przeszedł obok, zmrużył oczy i popatrzył na nich. Maria uśmiechnęła się słonecznie:

– Panie Grzegorzu, witam. Opiekujemy się panią córką.

On, patrząc spod brwi, wyciągnął lody z rąk Jadwigi i rzucił je do kosza.

– Nie wtrącaj się. Rozwiążemy to sami.

Dziewczynka zaczęła płakać, Maria stała zamrożona, w oczach mieszanka złości i bólu. Grzegorz odwrócił się i odszedł, niosąc płaczącą córkę. Serce mi się krało, gdy to widziałam. Ojej, człowieku, twoja głowa to jedna wielka głupota. Sam sobie życie psujesz, a i dziecko cierpi.

Wieczorem przyszedł do mnie po koktajl. Serce mi przygniata powiedział. Nalewam mu szklankę, siadam naprzeciw.

– To nie serce cię przygniata, Grzegorzu, to twoja żałość. Myślisz, iż ciszą chronisz córeczkę? adekwatnie ją powoli zabijasz. Ona potrzebuje ciepłych słów, dotyku. A ty ciągniesz ją jak lód. Miłość nie jest w gorącym barszczu, ona w spojrzeniach, w dotyku. Boisz się na nią spojrzeć, boisz się dotknąć. Puść swoją Katarzynę, puść! Żyć musisz żywym.

On słuchał, głowę pochylając, milczał. Potem spojrzał na mnie z taką kosmiczną męką, iż sam miałem zadyszeć.

– Nie dam sobie rady, pani Semenowo. Nie dam

Odszedł. A ja siedziałam, patrząc za nim. Czasem wybaczyć innemu łatwiej niż samemu sobie.

Nadszedł dzień, który wszystko odwrócił. Był koniec maja, wszystko kwitło, pachniało wierzby i świeżą ziemią. Maria po lekcjach znów została z Jadwigą na podwórku szkoły i rysowały. Jadwiga narysowała dom, słońce i obok wielką postać tatę. Przy tacie czarne, zakryte kredą, plamki.

Maria spojrzała na rysunek i coś w niej pękło. Chwyciła Jadwigę za rękę i poszli do Szymczaków.

Właśnie przechodziłam obok ich domu, chciałam zapytać, czy czegoś nie potrzebują. Zobaczyłam Marię przy bramce, waha się, nie chce wejść. Na podwórku Grzegorz piłuje drewno. Płomień tak się rozkręca, iż wióry leciały wszędzie.

Maria w końcu zdecydowała się wejść. Grzegorz wyłączył piłę, odwrócił się. Twarz miałą ciemną jak burza.

– Prosiłem

– Przepraszam wyszeptała Maria. Nie przyszłam po kłopot. Przyszłam przyprowadzić Jadwigę. Chcę wam coś powiedzieć.

Zaczęła mówić powoli, a każde słowo niosło się po całej ulicy. Opowiedziała mu o sobie, o mężu, którego kochała ponad życie. O tym, iż zginął w wypadku. Po tym roku nie wychodziła z domu, zasłaniała zasłony, leżała i patrzyła w sufit, chcąc umrzeć.

– Ja też się obwiniałam drżącym głosem dodała. Myślałam, iż gdybym nie wypuściła go tego dnia, gdybym poprosiła, by został tonę w tej żałobie, Grzegorzu. Nie mogłam. Potem zrozumiałam, iż trwając w żałobie, zdradzam jego pamięć. On kochał życie. Chciał, żebym żyła. Zmuszyłam się wstać, oddychać, dla niego, dla naszej miłości. Nie można żyć z umarłymi, kiedy przy życiu są ludzie, którym się przyda.

Grzegorz stał jak porażony piorun. Maska nieprzełomowości powoli spływała z jego twarzy. Nagle zasłonił oczy dłońmi i drżał całym ciałem, nie płacząc, ale potrząsając się.

– To ja jestem winny zachrypiał. Nie kłóciliśmy się Śmialiśmy tego dnia. Ona, jak mała dziewczynka, wskoczyła do rzeki woda lodowata. Krzyczałem, ona się śmiała. Potem poślizgnęła się na kamieniu, uderzyła się głową Ja szukałem ją, nurkowałem a ona już nie była. Nie mogłem jej uratować.

W tym momencie na podwórze wyszła mała Jadwiga. Słyszała wszystko przez otwarte okno. Stała i patrzyła na płaczącego ojca. W jej oczach nie było strachu, tylko bezgraniczna dziecieca współczucie i miłość. Podeszła, objęła go małymi rączkami i wykrzyknęła głośno, jakby nie mówiła rok temu:

– Tato, nie płacz. Mama jest na chmurce. Patrzy na nas. Nie jest zła.

Grzegorz padł na kolana, objął córkę, przylgnął do niej i zapłakał jak dziecko. Jadwiga gładziła go po bolesnej szczęce i włosach, powtarzając: Nie płacz, tatusiu, nie płacz. Maria stała obok i też płakała, ale to już były inne łzy łzy, które zmywają ból i oczyszczają duszę.

Minęły miesiące. Lato zamieniło się w jesień, a potem znowu wiosna. W naszym Zarzeczu pojawiła się nowa rodzina, nie na papierze, a naprawdę.

Siedzę na swojej werandzie, słońce grzeje, pszczoły brzęczą w kwitnącej wiśni. Widzę ich idących po drodze: Grzegorz, Maria i Jadwiga. Idą powoli, trzymając się za ręce. Jadwiga już nie cicho mruczy, śmieje się, a jej śmiech dzwoni jak dzwoneczek po całej ulicy. A Grzegorz zobacz! To już inny człowiek. Rozpostarł ramiona, w oczach pojawiło się światło, patrzy na Marię i na córkę i uśmiecha się tą spokojną, szczęśliwą uśmiechniętą twarzą, którą mają ci, co odnaleźli swoje skarb.

Zbliżyli się do mnie, zatrzymali się.

– Dzień dobry, pani Semenowo powiedział Grzegorz, a w jego głosie było tak dużo ciepła, iż aż chce się przy nim ogrzać.

Jadwiga podbiegła, podała mi bukiecik dmuchawców.

– To dla pani!

Wzięłam kwiaty, oczy miałam mokre. Spojrzałam na nich i serce się rozpromieniło. Odciął swój straszny przyczep, może choćby mu ktoś pomógł. Miłość go odciążyła dziecka i matki.

Poszli dalej w stronę rzeki. Pomyślałam, iż teraz ta rzeka nie jest miejscem pamięci o bólu, a po prostu rzeką, przy której można usiąść, pomyśleć o czymś pięknym i patrzeć, jak woda niesie wszystko złe daleko.

A wy, kochani, co myślicie? Czy człowiek sam może wydostać się z bagna żalu, czy potrzebuje kogoś, kto podaje mu rękę?

Idź do oryginalnego materiału