Gdybym tylko wiedział, jak to się skończy…

twojacena.pl 14 godzin temu

Gdyby tylko wiedzieć, iż tak będzie…

Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżał na przeciwległy pas. Ludzi w autobusie było niewielu, w końcu dzień roboczy.

Władysław patrzył przez okno na szarzejący, osiadły śnieg. Jeszcze chwila, a stopnieje całkiem, a potem lato tuż-tuż. Na kolejnej dziurze autobus znów podskoczył, a kierowca znowu wyraźnie zaklął.

— Tak się można bez kół zostać.

Wreszcie przed oczami pojawił się cmentarny płot, za którym ciągnęły się rzędy nagrobków.

Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Władysław czuł ciężkie uczucie nieuchronności i przemijania. Nie chciało mu się myśleć, iż kiedyś on też tu spocznie. Przyjeżdżał nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak trzeba – odwiedzać groby bliskich w określone dni. Zrobiło mu się wstyd swoich myśli, więc głośno westchnął.

Autobus zatrzymał się przed bramą cmentarza. Drzwi rozwarły się z hukiem, pasażerowie zaczęli wysiadać, rozprostowywać nogi. Ludzie od razu skierowali się w stronę kolorowych sztucznych kwiatów ustawionych wzdłuż płotu. Władysław też powoli ruszył w ich stronę, wypatrując żywych kwiatów. Od jaskrawych, woskowanych płatków aż oczy bolały. Na końcu zauważył kobietę, przed którą stało wiadro z czerwonymi goździkami.

Kupił cztery goździki i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w kałużach. Starał się je omijać, ale pod zrytym śniegiem też chlupała woda. Z żalem pomyślał, iż lepiej było włożyć stare zimowe buty.

Dotarł prawie do samego skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony odnalazł od razu po krzyżu. *„Trzeba postawić nagrobek. A może poczekać? Syn potem zrobi od razu dla nas obojga?”* Wokół już nie było tymczasowych krzyży. Rozejrzał się po rozciągającym się przed nim mieście umarłych. Od jesieni, gdy był tu ostatnio, przybyło wiele nowych grobów.

Przestąpił niskie ogrodzenie i stanął w rozmiękłym śniegu, udeptując go stopami. Poczuł, iż mimo wszystko przemókł.

— Witaj, Lidko.

Z wyblakłej fotografii w ramce, stojącej przy krzyżu, uśmiechała się do niego żona. Uwielbiał to zdjęcie. Taką ją zapamiętał, choć na fotografii miała tylko trzydzieści sześć lat.

Przypomniał sobie tamte urodziny. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Lidka już była gotowa, w nowej sukience. Podarował jej złote kolczyki. Włożyła je od razu i uśmiechała się radośnie. Zdążył uwiecznić tę chwilę. Jakby to było wczoraj…

— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Władysław zastanawiał się, gdzie umieścić goździki.

Cały grób był usłany sztucznymi kwiatami wetkniętymi w ziemię. One nie wyblakły, nie straciły koloru, jakby ktoś przyniósł je dopiero wczoraj.

Władysław pochylił się, wyciągnął spod śniegu jedną żółtą gałązkę przed samym krzyżem, wbił ją w śnieg u stóp grobu. W jej miejsce położył goździki. Ziemia była zamarznięta, kruche łodygi nie przebiją się, a śnieg i tak niedługo stopnieje. Kwiaty wyglądały jak skromny dodatek do krzykliwych sztucznych bukietów. Ale były żywe.

— Tęsknię za tobą. Ale nie mogę tu często przychodzić. Wybacz i nie gniewaj się. To ja zasłużyłem, by tu leżeć, nie ty. A życie postanowiło inaczej…

Mówił długo, opowiadał nowiny, patrząc na fotografię, aż nogi zupełnie zdrętwiały. Co jakiś czas ciszę zakłócało krakanie wron. I od tego robiło się jeszcze bardziej nieswojo.

— Pójdę już, Lidko. Włożyłem stare buty i przemokłem. A choćby nie ma komu mnie połajać. Wrócę po Wielkanocy, jak będzie sucho. Wtedy posprzątam twój grób, przyniosę nowe zdjęcie, takie samo. Jesteś tu tak piękna… Przepraszam cię za wszystko. — Westchnął, przeszedł przez ogrodzenie i nie oglądając się, ruszył ku bramie.

Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy w końcu wsiadł do autobusu, prawie nie czuł palców u nóg.

Z trudem dotarł do domu. Natychmiast zdjął mokre buty i skarpetki, postawił czajnik na kuchni, a gdy zagotowała się woda, wypił dwie szklanki herbaty z miodem. Założył suche wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Od herbaty ogarnęła go senność…

***

Marysia trafiła na ich budowę po technikum. Młoda, z bystrymi oczami, piegami na nosie i uśmiechem, jakby wiosenne słońce wyjrzało zza chmur. Władysław nie mógł oderwać od niej wzroku. Miał żonę, syn w trzeciej klasie, a jednak ciągnęło go do tej dziewczyny. I co miał zrobić, gdy wciąż mu się nawijała przed oczy? Nie mógł przecież udawać, iż jej nie widzi.

Pewnego dnia, niedługo przed świętami, spotkali się na przystanku. Marysia otulała się w kołnierz płaszcza. W jej dużych oczach odbijały się światła latarni. Władysław zerkał na nią ukradkiem. Gdy podjechał autobus, przepchał się za nią i usiadł obok.

— Dzień dobry, Marysiu. Do domu? — zapytał, by nawiązać rozmowę.

— Tak. A pan?

— Ja też. — Władysław zamilkł na chwilę. — Choinkę już ubraliście?

— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I ten zapach w całym mieszkaniu! Od razu robiło się świątecznie.

— Ale dziś jest trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — dopytywał się Władysław.

Marysia roześmiała się głośno i radośnie. Władysław nie mógł się napatrzeć.

— Rodzice daleko, a ja mam sztuczną. Jak wrócę, wyciągnę pudło, postawię i ubiorę. Koniecznie zawieszę cukierki. Tak robiła mama. Potem napiję się herbaty i będę się nią zachwycać. — Znów się zaśmiała.

Władysław wyraźnie zobaczył przed oczami pokój, choinkę, zarumWładysław westchnął głęboko, zamknął oczy i powiedział cicho do pustego mieszkania: „Gdybym tylko wtedy wybrał ciebie, Lidko, może wszystko potoczyłoby się inaczej.”

Idź do oryginalnego materiału