— Trzeba gdzieś poskarżyć się na córkę — mamrotała Zofia, leżąc na zapadniętej kanapie, zakrywając twarz dłonią. — Żeby ktoś jej wytłumaczył, iż matkę trzeba szanować. Chociaż ktoś. Chociaż ktokolwiek…
W pokoju panował półmrok. Zapach przeterminowanego wina, brudnych talerzy i ciężkiego powietrza wsiąkał w tapety i ściany. Zofia nie mogła wstać — głowa dudniła, jakby w czaszce utknął pociąg, a każdy jego postój wiązał się z mdłościami. Gdzie zasnęła? Kiedy? Nie pamiętała. Tak samo jak nie pamiętała, kiedy sięgnęła po butelkę i gdzie podziały się ostatnie godziny.
Znowu była sama.
Weronika nienawidziła pijaków.
To nie była zwykła niechęć. To była nienawiść, głęboka i stara jak korzeń starego drzewa, który wrósł w każdą jej komórkę. Od dzieciństwa, od tych wieczorów, kiedy w ich mieszkaniu zaczynało się coś na kształt piekła: matka, zataczając się, wpadała do środka, głośno trzaskając drzwiami, nie trafiała w włącznik, chwytając się ścian. Czasem — upadała. Czasem — zasypiała w przedpokoju, nie docierając do łóżka.
Pewnego razu Weronika znalazła Zofię leżącą przed klatką schodową twarzą w błocie. Miała siedem lat. Siedem lat — i już wiedziała, co to wstyd. Co to zapach alkoholu, spojrzenia sąsiadów, drwiny kolegów:
— Weronika, twoja mama dziś w rynsztoku czy pod stołem?
Nauczyła się powstrzymywać łzy. Nauczyła się zbierać potłuczone naczynia, pakować puste butelki do worków i wynosić je do śmietnika tak, żeby nikt nie widział. Weronika myła podłogi, gdy matka nie była w stanie choćby wstać. Prała, sprzątała, gotowała — bo inaczej nie dało się żyć. W wieku dziesięciu lat wiedziała już, jak wyczyścić plamę po winie z dywanu i jak zmyć wymiociny ze ściany.
Każdy wieczór był próbą. Matka rozmawiała sama ze sobą, krzyczała, płakała, rzucała słoikiem o ścianę, upadała. A Weronika siedziała w ciemności, przytulona do poduszki, i zamierała. Wstrzymywała oddech. Czekała. Żeby tylko nie sprowokować, nie rozgniewać, nie zwrócić na siebie uwagi. Bo pijana matka bywała różna. Czasem płakała, czasem krzyczała, a czasem — biła.
Weronika dorosła. Wyjechała, gdy tylko mogła. Dostała się na studia, pracowała wieczorami, żeby wynająć pokój. Potem poznała Artura. Cichego, opiekuńczego. Wzięli ślub. Urodził się syn — Mikołaj. I Weronika złożyła sobie przysięgę:
— Moje dziecko nigdy nie zobaczy mnie pijanej. Nigdy nie będzie bało się kroków w korytarzu. Nigdy nie będzie za mną sprzątać.
Chroniła swojego syna, jak tylko umiała. Cisza, domowe ciepło, świeży chleb, wieczorne bajki i czyste prześcieradła pachnące lawendą. Wszystko, czego sama nigdy nie miała.
Z matką prawie nie rozmawiała. Rzadko — krótkie, powściągliwe rozmowy. Tylko wtedy, gdy Zofia miała swoje „jaśniejsze” okresy. Nie chciała wpuścić jej do swojego życia. AnAle pewnego dnia, gdy Weronika usłyszała w telefonie cichy, łamiący się głos matki, który nie prosił o pomoc, tylko szeptał „przepraszam”, zrozumiała, iż niektóre rany nigdy nie przestają krwawić, choćby gdy się zabliźnią.