Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.
Maria Kowalska zawsze była kobietą silną, opanowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wykształciła, wydała za mąż, wyprowadziła na własną drogę. A teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, patrząc w jesienne niebo, i przeglądała stare listy, pocztówki, pożółkłe fotografie. Obok leżał wełniany koc, a na kolanach drewniane pudełko, w którym przechowywała wszystko, co najcenniejsze: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.
Najstarszy syn, Jan, mieszkał za granicą — wyjechał młody, zaraz po wojsku. Minęło wiele lat. Nigdy nie przyjechał. Tylko zdjęcia w internecie, krótkie wiadomości, czasem suchy telefon z życzeniami. Maria nie miała mu tego za złe. Rozumiała: życie, praca, rodzina, codzienne sprawy. Ale serce bolało. Okrutnie bolało.
Średnia córka, Agnieszka, wyszła za mąż za oficera. Ciągłe przepustki, rzadkie telefony, krótkie wizyty. Czasem przyjeżdżali, ale nigdy na długo. Mąż Marii, Stanisław, zawsze szanował zięcia, dumny, iż córka ułożyła sobie los. Gdy się pojawiali, w oczach Agnieszki błyszczało szczęście. I to było najważniejsze.
Ale najmocniej przeżywała los najmłodszej — Elżbiety. Po rozwodzie Ela wyjechała do Warszawy, zostawiając synka pod opieką babci. Maria sama jej powiedziała wtedy: „Jesteś młoda, ładna, ułóż sobie życie na nowo. Wnuczka ja przygarnę”. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. A po dwóch latach zabrała chłopca do siebie.
Gdy Ela przyjechała po niego, chłopiec kurczowo trzymał się babcinej spódnicy, nie chciał puścić. Płakał cicho — tylko mokre ślady na policzkach. Maria wtedy zacięła zęby i milczała. Nie śmiała się sprzeciwić.
Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją coraz mocniej do córki i wnuka. W końcu nie wytrzymała:
— Stasiu, pojadę do Eli. Choćby na dwa dni. Coś mnie niepokoi.
Mąż skinął głową. On też się martwił, ale sam źle się czuł — jesień dała mu w kość. Rankiem odprowadził ją na dworzec, wetknął w dłonie paczkę z pierogami i pocałował w czoło.
— Uważaj na siebie, Marysiu. Zadzwoń, jak dojedziesz.
Dojechała. Trudna droga, ale dotarła. Na plecach torby z prezentami, w rękach słoiki z ogórkami, konfitury, własnoręcznie robione skarpety. Zadzwoniła do córki godzinę przed przyjazdem. Ela odpowiedziała krótko:
— Mamo, czemu nie dałaś znać wcześniej? Mam pracę, szkołę, zakupy… W mieście inaczej niż na wsi!
— Wybacz, córeczko — szepnęła Maria. — Chciałam zrobić niespodziankę…
Przywitał ją wnuk. Już podlotek. Wysoki, mocny w ramionach. Podobny do dziadka. Tylko w oczach chłód. Ostrożny, obojętny.
— Cześć, babciu — powiedział uprzejmie, ale bez czułości. Przytulił się niechętnie.
W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale zimno. Ela ugotowała zupę, postawiła na stole pięć małych kotletów. Maria zjadła jeden. Po chwili sięgnęła po drugi… i zawahała się. Zrobiło się jej głupio. Przypomniała sobie, jak sama gotowała pełne garnki, by dzieci jadły do syta. Tu wszystko było odmierzone.
Wieczorem oglądali z wnukiem stare filmy, zdjęcia z przedszkola. Był grzeczny, ale obcy. A Ela wciąż znikała — „spotkanie”, „praca”, „koleżanka”.
Minęły trzy dni. Maria czuła się jak intruz. Niewygodna. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:
— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Tomek? Obiecał zabrać mnie na mecz.
— niedługo — odparła. — Jak babcia wyjdzie, to przyjdzie.
I wtedy Maria zrozumiała wszystko. Do głębi. Do bólu.
Cicho spakowała rzeczy. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Ela wyjrzała z kuchni:
— Mamo, gdzie idziesz? Pociąg dopiero jutro!
— Wyjdę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek kłania się. Nie odprowadzaj — sama trafię. Dziękuję za gościnę.
Do dworca szła w milczeniu. W pociądzie patrzyła w ciemność za oknem. Łzy spływały po twarzy.
Jakże gwałtownie przemknęło życie… Jak wiele dałaś — by stać się nikomu niepotrzebna. Oni dorośli. Mają swoje sprawy. A my, rodzice… zostaliśmy na poboczu.
Na peronie czekał Stanisław. Ścisnął ją mocno, przytulił.
— Marysiu, gdzieś ty była! Myślałem, iż oszaleję. Schudłem ze strachu.
Uśmiechnęła się. Oczy znów zaszły łzami — ale teraz już ze szczęścia.
— Jedźmy do domu, Stasiu. Tylko tam jeszcze na nas czekają.