**Dziennik, 15 maja 2024**
Dzisiaj znów poczułem się jak narzędzie, które odkłada się na półkę, aż znów będzie potrzebne.
Marek przyjechał po żonę do teściowej – po kolejnej „małej sprzeczce”. Zatrzymał samochód przy starym dziewięciopiętrowym bloku, poprawił kołnierz i ruszył w stronę klatki schodowej. Był już prawie przy drzwiach, gdy nagle dostrzegł kogoś w oknie na parterze. Serce mu zamarło.
— Mamo? Co ty tutaj robisz? — zapytał zaskoczony, rozpoznając swoją matkę.
— Ciszej — szepnęła Bożena Nowak, — chodź tu.
— O co chodzi? — zmarszczył brwi.
— Po prostu podejdź i posłuchaj — wskazała na uchylone okno.
Z mieszkania teściowej dobiegały podniesione kobiece głosy. To była Weronika — jego żona — i jej matka.
— Mamo, widziałaś, jak się wystraszyli? Zwłaszcza ta jedna — zalana łzami. „To moja wina, nie uchroniłam wnuka!” — Weronika parsknęła śmiechem. — Wszystko idzie zgodnie z planem. A mój Mareczek to skarb: jak tylko coś się dzieje, od razu biegnie ratować, jak wierny pies. choćby zawiózł mnie do szpitala. Wiedziałam, iż jeżeli nie przycisnę go tą „ciążą”, to nigdy nie dostanę pierścionka.
— Weronika… to jednak podłe — niepewnie odpowiedziała jej matka.
— Mamo, ty nic nie rozumiesz. Teraz najważniejsze, żeby wyrwać od niego mieszkanie. Trzypokojowe w centrum, pamiętasz? Już mu powiedziałam, iż musimy się razem wprowadzić, skoro dziecko w drodze. A potem jakoś przesuniemy tych starych. Najważniejsze, iż Marek wszystko łyknie. On nie jest z tych, którzy trzaskają drzwiami. Można go delikatnie… prowadzić. Jak mi wygodnie.
Marek stał jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi. Słuchał każdego słowa, nie mogąc się poruszyć. Obok matka ścisnęła jego dłoń.
— Słyszałeś? — spytała cicho.
Skinął głową. Twarz miał białą jak kreda.
— Chodźmy.
Weszli do mieszkania. Marek gwałtownie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła Weronika, promienna — wciąż pod wrażeniem własnych słów.
— Kochanie! A ty co tak wcześnie? — powiedziała, wymuszając uśmiech.
— Nie przygotowuj przemówienia. Rzeczy przywiozę ci sama — odparł spokojnie Marek. — Jutro składam pozew o rozwód.
— Co?! Oszalałeś? Dlaczego?
— Bo wszystko usłyszałem. O „ciąży”, o mieszkaniu, o tym, jaki jestem wygodny. Dziękuję, iż tak gwałtownie pokazałaś, kim naprawdę jesteś.
Weronika próbowała coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle.
Bożena tylko rzuciła w stronę byłej synowej:
— A ja się obwiniałam. Myślałam, iż to ja cię nie zaakceptowałam, nie dogadałyśmy się. A tu okazuje się, iż serce matki zawsze wie. Po prostu nie chciałam tego widzieć.
Wyszli. Marek choćby się nie obejrzał. W piersi zrobiło się lżej — jakby wreszcie zdjął z siebie ogromny ciężar. Szedł w milczeniu, a obok matka — pierwszy raz od lat — też milczała, tylko trzymała jego dłoń. To milczenie znaczyło więcej niż wszystkie słowa.