**Dzisiaj miałem dość.**
Mój mąż, Marek, stwierdził, iż bez mnie sobie poradzi, a ja bez niego – nie. No cóż, zobaczymy.
Po ośmiu latach małżeństwa, ja, Kinga, w końcu zrzuciłam z siebie kajdany stereotypów, które wpajały mi przez lata mama, babcia i teściowa. Powtarzały, iż dobra żona to taka, która wszystko ogarnia: pracuje, wychowuje dzieci, utrzymuje dom w nienagannej czystości, gotuje sycące obiady, a mąż zawsze chodzi w wyprasowanej koszuli, najedzony i zadowolony. Starałam się spełniać te oczekiwania, ale Marek nie doceniał moich wysiłków. Przyzwyczaił się, iż robię wszystko sama, choćby nie zauważając, jak padam ze zmęczenia. Byłam niewidzialna, dźwigając cały ten ciężar samotnie.
W mojej rodzinie wszystkie kobiety były takimi „idealnymi gospodyniami”. Mama pracowała w szkole, wracała na obiad, gotowała, a potem do północy sprawdzała zeszyty. Nikt nie uważał tego za heroizm – to była jej „kobieta dola”. Tata do dziś nie wie, gdzie leżą jego skarpety. Mama podaje mu kapcie, nakrywa do stołu, stawia talerz. Nigdy nie widziałam, żeby wziął do ręby odkurzacz czy mopa. Owszem, ciężko pracował, wracał późno, ale dobrze zarabiał. Dzięki temu kupił mieszkania mnie i mojej siostrze. Mama mogłaby nie pracować, ale uważała, iż jej wkład w budżet jest ważny. Tak wychowała ją babcia, a ona wychowała nas.
Moja starsza siostra, Agnieszka, wyszła za mąż pięć lat przede mną i żyła dokładnie tak jak mama. Skończyła pedagogikę, urodziła dwójkę dzieci i zrobiła z domu wzór porządku. Gdy ją odwiedzałam, wszystko lśniło: dzieci zadbane, na stole świeże ciasto. Po ślubie też marzyłam o takim życiu. Chciałam być idealną żoną. Ale Marek, w przeciwieństwie do taty czy szwagra, nie zarabiał dużo. Wracał późno, ale jego pensja ledwo starczała na potrzeby. Tłumaczyłam mu, iż jest zdolny i kiedyś zrobi karierę. A ja kręciłam się jak pies w młynie.
Marek nie pomagał w domu. Przed ślubem mieszkał z rodzicami, a jego mama, Elżbieta, chroniła syna przed „babskimi” obowiązkami. Uważała, iż mężczyzna powinien naprawiać i dźwigać ciężary. Tyle iż Marek miał przepuklinę, więc choćby to odpadało. W osiem lat zrobiliśmy jeden remont, i to zatrudniając ekipę. Ja pracowałam do upadłego: sprzątałam, gotowałam, prałam, prasowałam. Chciałam być tą „dobrą żoną”, ale z każdym dniem miałam coraz mniej sił.
Dwa lata temu urodziłam drugie dziecko. Ciąża i poród dały mi w kość, ledwo się ruszałam, ale Marek zamiast mnie wspierać, zaczął narzekać. Wkurzała go mdła zupa, pomięta koszula, kurz na półkach. Ja, wykończona, z niemowlakiem na ręku, próbowałam ciągnąć dalej. Mama i teściowa powtarzały, iż to normalne – taka jest rola kobiety. Wierzyłam im, choć czułam, iż tonę pod ich wymaganiami.
Wszystko się zmieniło, gdy mój siedmioletni syn, Kacper, odmówił sprzątania zabawek, mówiąc: *„To babskie, mama posprząta”*. Powtórzył słowa ojca. Coś we mnie pękło. Gdybym była spokojniejsza, może bym puściła mimo uszu, ale wtedy ogarnął mnie gniew i bezradność. Krzyczałam, płakałam, nie mogąc się opanować. To nie była histeria – to był krzyk duszy, która nie chce być już niewidzialna. Opanowałam się dopiero po godzinie, ale zrozumiałam: tak dalej być nie może.
Wieczorem spróbowałam porozmawiać z Markiem. Chciałam wytłumaczyć, jak mi ciężko, iż się duszę bez jego pomocy. Nie oczekiwałam, iż przejmie wszystko – tylko podzieli obowiązki: zrobi zakupy, posiedzi z dziećmi, żebym mogła wziąć prysznic, posprząta raz w tygodniu. Ale przerwał mi: *„Z czym ty nie dajesz rady? Z dziećmi? Sprzątaniem? Gotowaniem? Ja cię utrzymuję na urlopie, a ty chcesz, żebym robił twoją robotę? A ty co będziesz robić – wylegiwać się na kanapie?”* Jego słowa ciąły jak nóż. Nie usłyszał mnie, nie chciał zrozumieć. Na koniec rzucił: *„Ja bez ciebie sobie poradzę, a ty beze mnie – nie”*. No cóż, zobaczymy.
Od tamtego dnia powiedziałam: dość. Wróciłam do pracy na pół etatu. Wcześniej uczyłam angielskiego, teraz znów zaczęłam. W domu zaczęła się zimna wojna. Przestałam biegać za Markiem: nie gotowałam mu, nie prałam, nie prasowałam. Robiłam posiłki tylko dla siebie i dzieci, prałam ich ubrania. Chciał żyć beze mnie? Niech spróbuje. Mama i siostra odmówiły pomocy, oskarżając mnie o rozbijanie małżeństwa. *„Co za głupota – nie nakarmić męża! On ma rację, sama jesteś sobie winna. Pracowałaś, prowadziłaś dom i żyjesz”* – powtarzały. *„Jesteś kobietą, cierp, to twoja dola”* – dodała mama. Dla niej to było normą, dla mnie – upokorzeniem.
Pomogła przyjaciółka Ola, z którą pracowałam w szkole. Zgodziła się pilnować młodszego dziecka, gdy ja prowadzę lekcje. Starszy, Kacper, już może zostać sam. Tak żyjemy od dwóch miesięcy. Nie wrócę do poprzedniego życia, gdzie byłam służącą. To trudne, ale nie chcę do śmierci być maszyną do sprzątania i gotowania. Kacpra już uczę samodzielności, młodszego wychowam tak, by nigdy nie dzielił obowiązków na „męskie” i „damskie”. Mam nadzieję, iż Marek się opamięta. jeżeli nie – jestem gotowa na rozwód. Lepiej być samą, niż niewolnicą we własnym domu. Moja dola to nie służenie innym, ale życie z godnością.