Dawno temu, w małej wsi pod Lublinem, żyła kobieta, która oddała swego nowo narodzonego wnuka obcym ludziom. Oto, co z tego wynikło…
Chatę tę omijali już od lat kolędnicy. Dzieci biegły tam, gdzie częstowano je złotówkami, a nie postnym kołaczem. Wódka u Marciny też nie była “firmowa” – domowej roboty… Chyba iż tylko sąsiad Franek, gdy już dobrze się napił po całej wsi i ledwo stał na nogach, zawitał do niej:
– Syp się, syp, na szczęście, na zdrowie, na nowy rok… nalej, Marcysiu! – bełkotał wyuczonymi słowami.
Nalała mu, i sama wychyliła z gościem kieliszek czy dwa – łatwiej się wtedy zasypiało. Gdyby tylko Franek choć trochę myślał, co plecie, a nie szczypał w najczulsze miejsca…
– Ot tak, Marcysiu, i dogorywamy… Ja z moją babą – jak te dwa pnie w lesie! Nikomu nie wadzimy. Nikogo nie mamy – i już! A ty masz córkę!
– A piłbyś i nie szczekał jak ten Burek na łańcuchu! Mam córkę! Choć Bóg wie gdzie, ale mam! Więc idź już do domu i nie wymądrzaj się! Rozpił się i gada! Ruszaj! – aż warknęła na sąsiada.
Franek nie spieszył się z odejściem, choć Marciną już go niemal za ramiona wypychała.
– Wiem, czemu się złościsz… Wiem… I cała wieś wie, iż swego wnuka obcym oddałaś. Zaprzeczysz? No, zaprzecz! E-e-e… A wiesz, co baby po wsi mówią? Chłopak ten śni ci się po nocach! Dlatego świecisz w ciemności, bo się boisz… Co? Boisz się? He-he-he… – zaśmiał się szyderczo, zaglądając jej w oczy.
– Słuchaj! Obrzydliwy pijaku! Wynoś się! Zapomnij tu drogę! Zapomnij! – Marcina chwyciła go za kołnierz wytartej marynarki i jak brudnego kota wyrzuciła za próg.
– Oszalałaś, Marcysiu! Ja tylko… puść! – nie mógł się wyrwać z jej uścisku.
– Nigdy więcej! Słyszysz! Nigdy więcej nie przychodź! – krzyczała za nim.
A on tylko chichotał… Prawda, więcej nie przyszedł – ani po kieliszek, ani by pogadać. Może się wstydził, a może bał. Ona by mu wybaczyła, gdyby znów zawitał. Bo oprócz niego nie miał kto. A przecież, jak mówią ludzie, wypada. Nikt nie słyszał, co jej powiedział… Ale prawdę rzekł… A prawda bywa jak nóż w serce…
I rzeczywiście śnił jej się chłopiec. Nigdy nie mogła dojrzeć jego twarzy. Tylko oczy, jak dwa światełka, świeciły… Stoi na progu i kolędować prosi… ale nie przekracza progów, nie sypie ziarna… Nieskończoną ilość razy widziała ten sen, a może i nie sen…
* * *
Słońce już zbliżało się ku południu, a Marcina wiedziała, iż Franek tym razem na pewno nie przyjdzie. Przypomniała sobie tamtą sprzed roku obrazę i… znów poczuła na palcach tłusty lep od jego marynarki. Usiadła sama do stołu, nalała sobie kieliszek… Święto wszak!
Na podwórku zaszczekał Burek, a po chwili skrzypnęły drzwi. Ktoś szedł.
– Z kolędą przychodzę! Można? – w progu stał przystojny młody mężczyzna.
Marcina zerwała się od stołu i stanęła przed nim jak wryta:
– Kolędujcie, skoro przyszliście…
– Na szczęście, na zdrowie… – sypał pszenicą nieznajomy.
Marcina nie spuszczała z niego wzroku. Zauważyła, iż kolęduje, ale oczami biega po wszystkich kątach. Okradnie – przemknęło jej przez myśl. Żeby choć Franek przyszedł…
– A może szukacie kogoś? Kim jesteście? – spytała niepewnie.
– Zwyczajowo kolędnika poczęstować, ale jeżeli nie macie czym, to ja mam swoje – śmiało podszedł do stołu i wyjął z torby wino, kiełbasę, ciastka.
Oszłomiona Marcyna wyjęła z pieca garnek z ziemniakami i skwarkami i usiadła naprzeciw gościa, który tak sprawnie pomógł jej nakryć.
“Pewnie od Ludki jakiś jej znajomy… Ale taki młody. I po co go przysłała…” – myślała, nakładając jedzenie.
Tymczasem gość nalał wino do szklanek, a ona nie wiedziała, co robić dalej. Trzeba było coś powiedzieć…
– Widzę, iż nie jesteście stąd. Kogoś szukacie?
– Szukam… Wy jesteście Marcina Iwanowna?
– Ja.
– A mąż wasz był Piotr Iwanowicz?
– Był… ale zmarł…
– A córka wasza Ludmiła Piotrowna? Niestety, nic o niej nie wiem…
– Tak… tak…
– jeżeli tak, to ja jestem waszym wnukiem, Wiktorem… – mężczyzna wstał i podał jej rękę przez stół – poznajmy się!
Świat zakręcił się przed jej oczami… Nagle przypomniała sobie chłopca, który czasem przychodził do niej we śnie kolędować. Ten nieznajomy patrzył na nią tymi samymi oczami, co tamten chłopiec…
Marcina krzyknęła i zachwiała się… Ale mocne ręce złapały ją i posadziły na ławie.
– Nie bójcie się mnie! Nie mam pretensji… Chciałem tylko zobaczyć was i ten dom, gdzie mnie nie przyjęto… Niedawno moja prawdziwa matka umarła, a przed śmiercią wszystko mi opowiedziała. Przyjechałem. Zobaczyć…
Marcie wydawało się, iż płacze na całą wieś, ale w rzeczywistości tylko cicho łkała. I po raz pierwszy w życiu opowiedziała wszystko, jak było. Ten mężczyzna, który nazwał się jej wnukiem, wpatrywał się w jej oczy, a ona nie wiedziała, gdzie wzrok schować. Gdy skończyła, Wiktor wstał, westchnął, rzucił okiem po chacie… Jak przyszedł obcy, tak i odszedł, rzucając na progu:
– Żyjcie z Bogiem… On wam osądzi… Nie ja…
Tylko śnieg wzbił się za jego samochodem. Nie zdążyła zapamiętać numeru, marki, choćby nie spytała, gdzie mieszka. Wybiegła za nim boso, w podwórko… Tęskniła.
* * *
Ludka rosła jako posłuszna dziewczynka.
– Będziesz nauczycielką! – zdecydował ojciec. – O zamążpójściu choćby nie myśl, póki się nie wyuczysz!
Ona i tak nie myślała o ślubie, choć rodzice już dawno wybrali jej narzeczonego. Matka podpowiadała:
– Córko, jesteś urodziwa. Nie patrz na wiejskich nicponiów. Tam Andrzej, syn Ilji, to chł