Chcę remontu w mieszkaniu, a moja teściowa pragnie hucznego wesela, o którym usłyszy cała okolica. Kto kogo przegoni?
Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż będziemy się kłócić z mężem o ślub, wyśmiałabym to. Przecież najważniejsza jest miłość, prawda? Z Markiem jesteśmy razem już prawie pięć lat. Mieszkamy w moim mieszkaniu w Poznaniu, które wcześniej wynajmowałam, a potem odświeżyłam na gwałtownie i wprowadziliśmy się. Teraz jednak potrzebuje pilnego remontu – rury, ściany, instalacja elektryczna, podłogi. To nie fanaberia, ale konieczność.
Zaproponowałam kompromis: cichy ślub, bez restauracji i tłumnych przyjęć. Kolacja z rodzicami przy stole. Zaoszczędzone pieniądze włożymy w nasz dom – w nasze prawdziwe życie. Ale w tę logiczną układankę wdarła się jedna kobieta, której, jak się okazało, nic nie powstrzyma. Matka Marka – Krystyna Stanisławówna.
— Marek to mój jedyny syn! — wykrzykuje. — Jak to tak, bez wesela?! Zapraszaliśmy wszystkich krewnych na ich uroczystości, a teraz mamy się ośmieszyć? Wszyscy czekają! Wszyscy już wiedzą, iż szykujemy wesele!
— Ale my ich nie prosiliśmy o zapraszanie — przypomniałam spokojnie.
— To nie twoja sprawa! Nie pozwolę, żeby mój syn żenił się jakby po bułki do urzędu szedł!
Problem w tym, iż tych „wszystkich” krewnych nigdy na oczy nie widziałam. Ani razu. Kim są, skąd, ilu ich jest – nie mam pojęcia. Ale teściowa już ich wszystkich obdzwoniła, uprzedziła, a choćby podała przybliżone daty.
— Wy z Markiem macie oszczędności, ja odłożyłam trochę, a twoi rodzice może też pomogą – zrobimy porządne wesele! — ogłasza radośnie, ignorując moje słowa.
Moi rodzice, nawiasem mówiąc, stoją po mojej stronie. Też uważają, iż lepiej zainwestować w remont niż wydać dziesiątki tysięcy na restaurację i białą suknię, którą założy się raz. Ale powiedzieli, iż jeżeli się zdecydujemy – pomogą. Bez nacisków. Bez ultimatów.
Ale Krystyna Stanisławówna myśli inaczej. Dla niej wesele syna nie jest o nas, tylko o niej. O tym, jak będzie wyglądać w oczach swojej rodziny. I by zwiększyć presję, sięgnęła po szantaż:
— jeżeli nie zrobicie prawdziwego wesela, nie będę miała syna. Nie chcę was znać. Wstyd!
Patrzyłam na Marka. Milczał. A potem… zaczął przechylać się na stronę matki. Nie dlatego, iż się zgadza, ale dlatego, iż jest mu jej żal. Bo płacze, cierpi, nazywa się upokorzoną i nikomu niepotrzebną.
Powiedziałam mu wprost:
— jeżeli twoja mama chce wesele, niech je sfinansuje. W całości. My w tym nie uczestniczymy. Ani ja, ani moi rodzice. Ani grosza.
I oczywiście padł finałowy akord:
— Nie mam takich pieniędzy! — krzyknęła teściowa. — Ale wy przecież też nie pod mostem mieszkacie!
I tak oto błędne koło się zamknęło. Mąż – pomiędzy młotem a kowadłem. Ja – zdezorientowana. W domu panuje napięcie, jak przed sztormem. Marek nie wymaga ode mnie wesela, ale i sytuacji nie rozwiązuje. Mówi, iż teraz będzie „nietaktowne” wobec rodziny: wszystkich zaprosili, a tu cisza. A ja nie rozumiem – od kiedy obcy ludzie są ważniejsi niż nasza przyszłość?
Nie jestem przeciwna weselu, gdyby to było nasze wspólne pragnienie, a nie teatr imienia Krystyny Stanisławówny. Chcę w domu, w którym żyję, oddychać świeżym powietrzem, a nie pleśnią. Chcę nowe okna, łazienkę, kuchnię. Chcę ciepło i życie, a nie tańce dla zdjęć do albumu, które za rok odejdą w niepamięć.
I jeżeli dla tego muszę stoczyć walkę z własną teściową – stoczę ją. Bo mój dom – mój wybór. A jeżeli Marek to wciąż mój partner, a nie syn swojej matki – zrozumie.