Teściowa prawie zniszczyła nasze małżeństwo przez swoją obsesję na punkcie wnuków.
Z Alicją wzięliśmy ślub bez wielkiego rozgłosu, skromnie i domowo, tak jak oboje marzyliśmy. Potem urządziliśmy sobie krótki, ale ciepły miesiąc miodowy, po czym wróciliśmy do zwykłego życia, pełnego miłości i nadziei na przyszłość. Pół roku cieszyliśmy się sobą, aż w naszą sielankę zaczęła się wtrącać Wanda Stefanowa — matka Alicji.
Na początku jej wizyty były rzadkie, niemal niezauważalne. Przychodziła na chwilę, przynosiła coś smacznego, rozglądała się, jakby sprawdzała, czy wszystko u nas w porządku. Z czasem jej obecność stawała się coraz bardziej natrętna. Zostawała dłużej, pojawiała się niespodziewanie, czasem choćby bez uprzedzenia. Swoje wtargnięcia tłumaczyła prosto: „Oboje pracujecie, chcę pomóc. Odkurzę, ugotuję zupę — będzie wam lżej.” W teorii troska, ale coś podpowiadało mi, iż to tylko pretekst.
Alicja uspokajała: „Mama się niedługo znudzi, to u niej chwilowe.” Wierzyłem, mieć jakąś nadzieję, ale było tylko gorzej. Teściowa zachowywała się, jakby to też był jej dom — grzebała w naszych rzeczach, krytykowała nasz styl życia, aż w końcu zaczęła przychodzić bez pukania — z zapasowym kluczem, który podobno „na wszelki wypadek” dała jej Alicja jeszcze przed ślubem.
Jedynym ratunkiem były weekendy. Przynajmniej wiedziałem, iż spędzę sobotę i niedzielę z żoną bez nadzoru. Ale i to nie trwało długo. Wanda Stefanowa zaczęła zjawiać się o świcie, jakby specjalnie. Czasem zostawałem dłużej w pracy, byle tylko nie wracać do domu, gdzie każdy dzień zamieniał się w egzamin. W weekendy jeździłem do rodziców albo do kolegów. Alicja odmawiała, tłumacząc się obowiązkami. Rozumiałem — chodzi o matkę.
Między nami zaczęła rosnąć niewidzialna ściana. Czułem się obco we własnym mieszkaniu, jakby życie we trójkę było normą. Kiedy spróbowałem porozmawiać z Alicją, w zasadzie się zgodziła: „Tak, trzeba coś z tym zrobić…” Ale nic się nie zmieniało. Matka wciąż rządziła, a żona jakby gubiła się między dwoma światami — naszym a jej matki.
W pewnym momencie zacząłem myśleć o rozwodzie. Byliśmy jeszcze młodzi, można było zacząć od nowa, bez tego duszącego wtrącania się. Ale bałem się sam przed sobą do tego przyznać. Ciągle tliła się iskierka nadziei — może jeszcze się ułoży?
Ostatnia kropla przelała się w niedzielę. Było jeszcze ciemno, gdy zadzwonili do drzwi. Otworzyłem — Wanda Stefanowa. Bez „dzień dobry”, bez wstępu — od razu z pretensjami: „To nie jest małżeństwo! Już prawie rok razem, a wciąż bez dzieci! Ja się dla was staram — sprzątam, gotuję, żebyście nie latały po świecie, a ty, zięciu, tylko do kolegów uciekasz, a córka w domu się męczy. Może byście już dziecko zrobili?!”
Milczałem, zaciskając zęby. W końcu nie wytrzymałem:
— A jak niby mamy mieć dziecko, skoro pani tu wciąż jest? Mam się kochać w pani obecności? Dziękuję za troskę, ale dalej radzimy sobie sami.
— Niby jak sobie poradzicie?! — wrzeszczała. — U moich koleżanek już są prawnuki, a ja wciąż czekam na wnuki!
Alicja próbowała się wtrącić, ale matka ostro ją uciszyła: „Ty jeszcze nie jesteś na tyle dorosła, żeby się ze mną sprzeczać!”
Te słowa były dla mnie ostatnią kroplą. Wstałem, otworzyłem drzwi i, nie podnosząc głosu, powiedziałem: „Proszę wyjść. Nie zniosę chamstwa w swoim domu.” Teściowa trzasnęła drzwiami, ale odchodząc, jeszcze długo krzyczała na klatce.
Później zadzwoniła do mojej matki — żeby poskarżyć się, oskarżyć, manipulować. Ale ta, ku jej zdziwieniu, stanęła po mojej stronie: „Nie wszystkim być babciami na zamówienie.”
Od tamtej pory minął tydzień. Wanda Stefanowa nie dzwoni, nie pojawia się. Żona przyznała, iż dawno nie czuła się tak spokojnie. A ja zrozumiałem, iż postąpi— A ja zrozumiałem, iż postąpiłem słusznie i czas postawić granice, choćby jeżeli kosztuje to rodzinny spokój.