Mąż powiedział, iż bez mnie sobie poradzi, a ja bez niego – nie. Czyżby? Zobaczymy.
Po ośmiu latach małżeństwa, ja – Kinga, w końcu zrzuciłam z siebie kajdany stereotypów, które przez lata wpajały mi mama, babcia i teściowa. Wmawiały mi, iż dobra żona to taka, która wszystko ogarnia: pracuje, wychowuje dzieci, utrzymuje dom w idealnym porządku, gotuje smaczne obiady, a mąż zawsze chodzi w wyprasowanej koszuli, najedzony i zadowolony. Starałam się spełniać te oczekiwania, ale mój mąż, Tomasz, nie doceniał moich wysiłków. Przywykł, iż wszystko robię sama, choćby nie zauważając, jak padam z wyczerpania. Była we mnie tylko zmęczona, niewidzialna kobieta, dźwigająca cały ciężar na swoich barkach.
Zawsze miałam przed oczyma przykłady z mojej rodziny. Mama, babcia, starsza siostra Anna – wszystkie były idealnymi gospodyniami, żyjącymi dla rodziny. Mama pracowała w szkole, wracała na obiad, gotowała, a potem do północy sprawdzała zeszyty. Nikt nie uważał tego za heroizm – to była jej „kobieca dola”. Tata do dziś nie wie, gdzie leżą jego skarpetki. Mama przynosi mu kapcie, nakrywa do stołu, podaje kolację. Nigdy nie widziałam, żeby wziął odkurzacz czy mopa. Owszem, ciężko pracował, wracał późno, ale dobrze zarabiał. Dzięki temu kupił mi i siostrze mieszkania. Mama mogłaby nie pracować, ale uważała, iż jej wkład do budżetu jest ważny. Tak wychowała ją babcia, a ona wychowała nas.
Anna, moja starsza siostra, wyszła za mąż pięć lat przede mną i we wszystkim naśladowała mamę. Skończyła pedagogikę, urodziła dwoje dzieci i zamieniła swój dom w wzór porządku. Kiedy u niej gościłam, wszędzie wrzało życie: dzieci zadbane, dom lśnił, a na stole pachniało świeżym ciastem. Po ślubie też marzyłam o takim życiu. Chciałam być idealną żoną, robić wszystko sama. Ale Tomasz, w przeciwieństwie do ojca czy męża siostry, nie zarabiał dużo. Często wracał późno, ale jego pensja ledwo starczała na potrzeby. Tłumaczyłam mu, iż jest utalentowany i kiedyś zrobi karierę. A sama kręciłam się jak wiewiórka w kołowrotku.
Tomasz nie pomagał w domu. Przed ślubem mieszkał z rodzicami, a jego mama, Zofia, chroniła syna przed „babskachim sprawami”. Według niej mężczyzna powinien naprawiać, remontować i dźwigać ciężary. Ale Tomasz miał przepuklinę, więc i to odpadało. Przez osiem lat zrobiliśmy jeden remont, i to z pomocą ekipy. Ja, tymczasem, harowałam, by wszystko było idealne: sprzątałam, gotowałam, prałam, prasowałam. Chciałam być tą „dobrą żoną”, ale siły uciekały z każdym dniem.
Dwa lata temu urodziłam drugie dziecko. Ciągła ciąża i poród były ciężkie, ledwo się ruszałam, ale zamiast stać się moją podporą, Tomasz zaczął marudzić. Denerwował go niesmaczny rosół, nieodprasowana koszula, kurz na półkach. Ja, wykończona, z niemowlęciem na ręku, próbowałam dźwigać tę samą górę obowiązków. Mama i teściowa wtórowały, iż to nic nadzwyczajnego – zwykła rola kobiety. Wierzyłam im, choć w środku narastała świadomość, iż tonę pod ciężarem ich oczekiwań.
Wszystko się zmieniło, gdy mój siedmioletny syn, Kacper, odmówił sprzątania zabawek, mówiąc: „To babskie, mama posprząta”. Powtórzył słowa ojca. Coś we mnie pękło. Gdybym była w innym nastroju, może machnęłabym ręką, ale wtedy ogarnęła mnie fala wściekłości i rozpaczy. Krzyczałam, płakałam, nie mogąc się opanować. To nie była zwykła histeria – to był krzyk duszy zmęczonej, od lat niewidzianej. Opanowałam się dopiero po godzinie, ale wiedziałam: tak dłużej być nie może.
Wieczorem postanowiłam porozmawiać z Tomaszem. Spokojnie chciałam wyjaśnić, jak bardzo mi ciężko, jak duszę się bez jego pomocy. Nie prosiłam, by wziął na siebie wszystko – tylko by podzielił obowiązki: zrobił zakupy, posiedział z dziećmi, żebym mogła wziąć prysznic, sprzątnął raz w tygodniu. Ale przerwał mi: „Z czym ty sobie nie radzisz? Z dziećmi? Z gotowaniem? Ja cię utrzymuję na urlopie, a ty chcesz, żebym robił twoją robotę? A ty co, będziesz leżeć na kanapie?”. Jego słowa ciąły jak nóż. Nie usłyszał mnie, nie chciał zrozumieć. Na koniec rzucił: „Ja bez ciebie sobie poradzę, a ty bez mnie – nie”. Cóż, zobaczymy.
Od tamtego dnia powiedziałam: dość. Wróciłam do pracy na pół etatu. Wcześniej uczyłam angielskiego – teraz znowu to robię. W naszym domu rozpoczęła się zimna wojna. Przestałam biegać za Tomaszem: nie gotowałam mu, nie prałam, nie prasowałam jego ubrań. Gotowałam tylko dla siebie i dzieci, prałam ich rzeczy. Chciał żyć beze mnie? Niech spróbuje. Mama i siostra odmówiły pomocy z dziećmi, oskarżając mnie o niszczenie małżeństwa. „Co za głupota nie nakarmić męża! On ma rację, sama jesteś winna. Pracowałaś, prowadziłaś dom i żyjesz” – powtarzały. „Jesteś kobietą, cierp, to twoje przeznaczenie” – dodała mama. Dla niej to była norma, dla mnie – upokorzenie.
Pomogła przyjaciółka Ewa, z którą pracowałyśmy w szkole. Zgodziła się siedzieć z młodszym, gdy prowadziłam lekcje. Kacper już mógł zostawać sam. Tak żyjemy od dwóch miesięcy. Nie wrócę do poprzedniego życia, gdzie byłam służącą. To ciężkie, ale nie chcę do końca dni być maszyną do sprzątania i gotowania. Kacpra już uczę porządku, młodszego pobudzę tak, by nigdy nie dzielił obowiązków na „męskie” i „kobiece”. Liczę, iż Tomasz się opamięta. jeżeli nie – jestem gotowa na rozwód. Lepiej być samą niż niewolnicą we własnym domu. Moje przeznaczenie to nie zadowalanie innych, ale życie z godnością.