Miłość, która nigdy się nie wydarzyła

polregion.pl 18 godzin temu

**Miłość, której nie było**

Autobus zatrzymał się na skrzyżowaniu w środku Gdańska, gdy Mateusz zobaczył jej usta. Dziewczyna strzepnęła z rękawa płatki dmuchawca. To lekkie poruszenie warg, jakby całujących wiatr, uderzyło go niczym promień słońca w ciemnym pokoju:

— Zostaniesz moją żoną — wykrztusił nieznajomej, nie rozumiejąc, dlaczego w jej piwnych oczach nagle odbiło się całe jego życie.

Powoli odwróciła głowę. Nie wyglądała na przestraszoną, tylko zimną, jakby oceniała nie człowieka, a popękane płótno:
— Chyba pan oszalał.
— Będę najlepszym mężem. Zgadzaj się.
Roześmiała się, odsłaniając lekko krzywe zęby:
— A niby dlaczego? Nie znam pana.
— Więc się poznajmy. Spotkajmy się jeszcze raz — wyrecytował z teatralnym ukłonem, nie dając jej dojść do słowa. — Mateusz, inżynier z wielkimi planami. Miło mi.
— Kinga — odpowiedziała, jakby przez sen. — Malarka. Może sławna, może nie.
— Idealna para: ścisłowiec i marzycielka — uśmiechnął się. — Będziemy się uzupełniać.
— Nie, dziękuję — odcięła. — Jestem całością sama w sobie.
— Właśnie za to cię pokochałem — Mateusz poczuł, jak serce bije mu szybciej. — Czekam jutro o ósmej przy fontannie w parku. Obiecuję wieczór, którego nie zapomnisz.

Nie podobał się Kingi. Nie zamierzała iść. Ale nazajutrz, chwaląc się koleżance, opowiedziała, jak nieznajomy oświadczył się jej, obiecując wieczną miłość.
— I odmówiłaś? — krzyknęła przyjaciółka. — Oszalałaś! Trzeba korzystać, gdy ktoś zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Może jest bogaty! Powalasz na jego koszt.
— Czeka na mnie dziś — wzruszyła ramionami Kinga. — Chcesz iść razem? Sprawdzimy, jak hojny jest. Samotnie umrę z nudów.
— No jasne, idziemy!

Jednym wieczorem się nie skończyło. Mateusz przykleił się do nich jak cień. Nie żałował pieniędzy ani czasu dla dwóch studentek ASP. Wiedział, czego chcą młode dziewczyny: bilety do kina, przytulne kawiarnie, drogie farby, dobre pędzle. Inżynier z dziesięcioletnim doświadczeniem w firmie technologicznej mógł sobie na to pozwolić.

Kinga nie ukrywała obojętności. Mówiła wprost, iż spotyka się z nim z nudów, dopóki nie znajdzie prawdziwej miłości. W kogoś innego. w uproszczeniu — robiła mu łaskę.

Mateusz patrzył na nią jak na kapryśne dziecko i po każdej randce powtarzał:
— Będziesz moją żoną.
Śmiała się w odpowiedzi. Kto by chciał żonę, która patrzy na innych? Ale on nie ustępował. Nie zalecał się — oblegał ją.

Czekał pod szkołą, zabierał na wystawy, kupował biżuterię, zapamiętywał jej zwyczaje. Wykrywał jej adoratorów i „usuwał” (jednego „przypadkowo” pobito w bramie). Dzwonił do jej matki: „Pani córka zasługuje na więcej niż te chłopcy”.

Kinga wściekała się, krzyczała, iż nie jest jego własnością i iż żyjemy w XXI wieku. Na złość umawiała się z rówieśnikami. Podobał się jej jeden chłopak z roku, ale był biedny. Student filologii z zamożnej rodziny patrzył na nią z góry. Muzyk z sąsiedztwa kochał namiętnie, ale po tygodniu biegał już za inną.

Po każdym rozczarowaniu Mateusz pojawiał się jak duch:
— Mówiłem, iż oni nie są dla ciebie.

Matka gwałtownie przeszła na jego stronę. Gdy Kinga buntowała się i zrywała kontakt, wzdychała: „Daremnie się opierasz. Małżeństwo to nie uczucie. On cię kocha, a z takim mężczyzną nie zginiesz”.

— Dzisiaj jazz — podsuwał bilety do klubu, gdy szykowała się na randkę z kolejnym adoratorem.
— On cię nie wart — mówił tydzień później, gdy tamten znikał z jej życia.

Kinga nie pytała, jak to robił. Głęboko w środku wzruszała ją jego obsesja — jak w starej powieści, gdzie bohaterka warta jest walki.

— Wyjdź za mnie — powiedział po raz setny, podając gałązkę kwitnącej bzu, jej ulubionego. — Dostałem działkę, zbudujemy dom, będziesz miała pracownię.
— Nie kocham cię — wyszeptała. — Nie potrafię. Przepraszam.
— Jeszcze nie próbowałaś. Stanę się taki, iż pokochasz.

Nagle poczuła zmęczenie — nie nim, ale sobą. Szukaniem kogoś, kto — zaczynała podejrzewać — w ogóle nie istniał. Wszystkie „opcje” rozpadały się jak piasek. Może matka miała rację i czas się poddać?

— Dobrze — powiedziała. Jego twarz rozbłysła radością, jakby ujrzał światło w tunelu.

Był idealnym mężem. Kupował kwiaty, nie wymawiał, stawiał półki, remontował dom według jej szkiców, nosił na rękach przed gośćmi. Ale sypialnia stała się obowiązkiem („Chodź, kochanie, tęskniłem”). Dzieci nie wychodziły.

Kinga nie żyła. Znosiła jego miłość. Nie mogła przywyknąć do niespodziewanych całusów w kark, gdy kroiła sałatkę.

Koleżanki zazdrościły, a ona chciała krzyczeć: „Zabierzcie go!”. Ich małżeństwo było jak scena, gdzie grała rolę szczęśliwej żony.

Nie kłócili się — nie było o co. Pewnego dnia rzuciła w ścianę figurkę od teściowej. Mateusz choćby nie mrugnął:
— Nic szkodzi, skleimy.

Zrozumiała: nie puści jej. Kupiła bilet na pociąg, spakowała torbę. Ale Mateusz przyniósł syjamskiego kotka, o którym marzyła:
— Jesteś taka smutna… Może on pomoże?

Kinga została.

Bilet znalazł lata później, w książce. Wszystko pojął. Przy kolacji zapytał:
— Dlaczego wciąż jesteś ze mną? jeżeli chcesz odejść, nie zatrzymam.
— Bo… — szukała słów. — Samotność jest straszniejsza.

Uśmiechnął się, biorąc to za wyznanie.

Ale Kinga znała prawdę: przywykła do jego troski i bała się, iż on jest jedynym, który potrafi ją kochać.

Idź do oryginalnego materiału