Babcia przymrużyła oczy, wiedząc więcej niż mówiła.
—Kochanie, nie każda Kalina jest z Warszawy, nie każdy Jan z Gdyni. Świętych tu mało. Nie oceniaj, zajrzyj w głąb siebie — westchnęła. — Czy naprawdę byłaś tak wzorową żoną dla swego Janka?
—Babciu, Jan odszedł do mojej przyjaciółki! Gdzie sprawiedliwość? Mam milczeć? — rozpaczliwie wybuchnęłam.
—Ależ nie pędzić do jego pracy, nie skarżyć się szefom, iż to kobieciarz! Tylko się ośmieszysz. Przechodziłyśmy to… Żony z płaczem i szlochem biegały do kierowników partyjnych. Miłość nie zna zakazów ani nakazów. To nic nie da, dziecko. Pogódź się. Czas pokaże co ważne — jej głos był lodowato spokojny.
Wieść o zdradzie męża i przyjaciółce-lisicy nie poruszyła jej. Jakby codzienny drobiazg.
“Pogódź się”, łatwo powiedzieć. Ta Kalina — jędza, wąż ukryty w trawie. Swego męża pochowała, teraz się do mojego wzięła. Nie uda się! Nie oddam!
Jan nieraz zerkał na Kalinę. Pamiętam nasz wypad do polskiej sauny. Jan nie mógł oderwać od niej wzroku. Jak kot na śmietanę prowokował. Wzrokiem pieścił owiniętą w prześcieradło przyjaciółkę. Bagatelizowałam te półsłówka.
Kalina była piękna, łagodna, ciepła. I co? Z Janem przeżyliśmy szesnaście lat, mamy syna Filipa. Wierzyłam, iż nasza rodzina jest twierdzą.
Kalina z Markiem nie mieli dzieci. Wiedziałam, iż ją to boli. Marek milczał jak grób — pewnie cierpiał po męcęsku. Przyjaźniliśmy się. Wycieczki, wspólne urlopy. Wesoło spędzaliśmy czas. Aż nagle… nieszczęście pukało kłami.
—Zuziu, Marka zabrało Pogotowie! Zawał! Boże, mówiłam mu: Z dziećmi się zajmij! On tylko mroczniał! Teraz nie wiem… czy przeżyje? — Kalina łkała spazmatycznie.
—Uspokój się! Wszystko się ułoży! Marek jest silny! — szczerze ją pocieszałam.
—Och, Zuziu! Jak żyć bez Marka? On był moim światłem! Ogrzewał, wspierał! Co ja pocznę sama? — szlochała.
—Nie pogrzebuj go za życia! Ogarnij się! Makijaż, manicure, uczesanie! Uśmiech na twarz i do szpitala! Marek zakocha się na nowo, wyzdrowieje… — doradzałam stanowczo.
Tym razem wszystko dobrze się skończyło. Marka podratowano. Życie potoczyło się dalej.
Kalina i Marek adoptowali trzyletnią Danusię. Dom promieniał szczęściem.
—Teraz nie straszna śmierć! — wyrzucił Marek przy weselnym stole.
—Co? Teraz żyj! Wychowuj córeczkę! — zdziwiliśmy się jego słowom.
—Życia nie zmarnowałem. Choć jedno dziecię przygarnąłem, ogrzałem. Na Kalinę liczę. Da sobie radę z dziewczynką. Jak co, niech zamąż idzie… — mówił z niewytłumaczalnym smutkiem.
—Oj, Marek, nie bajdurz! Wznoszę toast za nasze szczęście! — Jan przerwał jego wyznanie.
Zapomnieliśmy o słowach Marka. Na próżno…
Anioł Śmierci jak kulawy osioł zagląda do każdej chaty. Marek nie ustrzegł się. Drugi, rozległy atak serca — nie miał szans. Śpi snem wiecznym.
Została Kalina z Danusią. Oplała męża, wróciła do życia. Trzydzieści lat, zmieniła się nie do poznania: z blondynki w ognistą brunetkę, nowa szafa, częsty uśmiech. Spotykaliśmy się jeszcze przy stole.
Jan zawsze niecierpliwy na widok Kaliny. Przy niej kipiał żartami, śmiał się bez powodu, starał się przypodobać młodej wdowie. A Danusię ciągle nosił na rękach.
Bagatelizowałam te zaloty. Myślałam: wspiera żonę przyjaciela. Ot, głupia…
Kalina zaprosiła nas na dziesiąte urodziny Danusi. Śmiali się przy stole, życząc solenizantce zdrowia i posłuszeństwa.
—Tato, kiedy już przyjdziesz do nas na zawsze? — szepnęła Danusia… Janowi prosto do ucha.
Jan pocałował ją w policzek i odszepnął:
—Niedługo, Króliczku, niedługo…
Udawałam, iż nie słyszę. Nie zrobić awantury przy dziecku. Zwłaszcza w jej dzień. Nie jej wina, iż dorośli tak okrutnie igrają.
W domu spytałam ostrożnie:
—Janek, od nas odchodzisz?
—Co ci przyszło do główki, Króliczku
Przy pustych zasłonach patrzę na ich światło w oknach naprzeciwko – nie uśmiecham się, nie płaczę, tylko żal chowa się głęboko, jak łza w butelce po tym, jak miłość bez zakazów stała się moim krzyżem.