Minęły dwa lata bez słowa: Córka wymazała mnie z życia, a ja zbliżam się do 70…

twojacena.pl 6 godzin temu

Minęły dwa lata. Od tamtej pory córka nie napisała ani słowa. Wykreśliła mnie z życia. A ja niedługo skończę siedemdziesiąt lat…

Moja sąsiadka, Weronika Nowak, jest znana w całej kamienicy. Ma sześćdziesiąt osiem lat, mieszka sama. Czasem wpadam do niej z czymś na herbatę — tak po prostu, jak to między sąsiadkami. To dobra, inteligentna kobieta, zawsze uśmiechnięta, lubi opowiadać o podróżach, które odbywała ze swoim nieżyjącym już mężem. O rodzinie jednak mówi rzadko. Dopiero przed ostatnimi świętami, gdy jak zwykle przyszłam z małym upominkiem, niespodziewanie postanowiła się otworzyć. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś serce ściska się z bólu.

Gdy weszłam do mieszkania, Weronika była przygnębiona. Zwykle energiczna i pełna życia, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie wypytywałam, tylko zaparzyłam herbatę, podałam ciastka i usiadłam obok. Długo milczała, jakby walczyła sama ze sobą. Aż w końcu westchnęła ciężko:
— Minęły dwa lata… Ani razu nie zadzwoniła. Żadnej kartki, żadnej wiadomości. Próbowałam się dodzwonić — numer już nie istnieje. Adresu też nie znam…

Na chwilę zamilkła. Wydawało się, iż przed jej oczami przewinęły się lata, całe dekady. Nagle, jak gdyby pękła jakaś tama, Weronika zaczęła mówić.

— Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Piotrem wzięliśmy ślub młodo, ale z dziećmi nie śpieszyliśmy się — najpierw chcieliśmy żyć dla siebie. Jego praca pozwalała nam często podróżować. Byliśmy zgodni, dużo się śmialiśmy, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo — przestronne mieszkanie na trzecim piętrze w centrum Krakowa. Spełnienie jego marzeń…

Gdy urodziła się nasza córka, Kasia, Piotr jakby odżył na nowo. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Piotra zabrakło. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydaliśmy wszystkie oszczędności. A potem… cisza. Pustka. Serce jakby wyrwali mi z piersi.

Po śmierci ojca Kasia zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam — dorosła, niech układa sobie życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko wydawało się w porządku. Ale dwa lata temu przyszła i oświadczyła wprost, iż bierze kredyt hipoteczny i kupuje własne mieszkanie.

Westchnęłam i wytłumaczyłam: nie mogę jej pomóc. Z oszczędności, które zbieraliśmy z Piotrem, prawie nic nie zostało — wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na rachunki i leki. Wtedy zaproponowała… sprzedać nasze mieszkanie. Mówiła, iż kupi mi kawalerkę gdzieś na obrzeżach, a reszta pieniędzy pójdzie na jej wkład własny.

Nie mogłam się zgodzić. To nie kwestia pieniędzy — to kwestia pamięci. Te ściany, każdy kąt — Piotr sam to urządzał. Tu przecież było całe moje szczęście, całe życie. Jak mogłabym to oddać? Krzyczała, iż ojciec zrobił to wszystko dla niej, iż i tak kiedyś to mieszkanie będzie jej, iż jestem egoistką. Próbowałam wytłumaczyć, iż chciałabym, żeby kiedyś tu wróciła i wspomniała nas… Ale nie słuchała.

Tamtego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. Od tamtej pory — cisza. Ani telefonu, ani wizyty, choćby w święta. Później przypadkiem dowiedziałam się od wspólnej znajomej, iż jednak wzięła kredyt i teraz haruje na dwa etaty — nieustanna pogoń. Nie ma rodziny, nie ma dzieci. choćby przyjaciółka mówi, iż od pół roku jej nie widziała.

A ja… ja po prostu czekam. Codziennie podchodzę do telefonu, wypatruję połączenia. Ale dzwonek nie rozlega się. I już nie mogę się dodzwonić — pewnie zmieniła numer. Chyba nie chce mnie widzieć. Nie chce słyszeć. Uważa, iż ją zawiodłam, nie ustępując w tamtej chwili. Ale ja już prawie siedemdziesiątka. Nie wiem, ile jeszcze w tym mieszkaniu wytrzymam, ile wieczorów spędzę przy oknie w nadziei. I nie wiem, czym tak bardzo ją zraniłam…

Idź do oryginalnego materiału