„Minęły dwa lata. Od tamtej pory córka nie napisała ani słowa”: Jestem wymazana z jej życia, a zbliżam się do 70-tki…

newskey24.com 8 godzin temu

Minęły dwa lata. Od tamtej pory córka nie napisała ani słowa — całkowicie mnie wymazała ze swojego życia. A ja niedługo stuknie mi 70 lat…

Moja sąsiadka, Zofia Bronisławowa, jest znana w całej okolicy. Ma 68 lat, mieszka sama. Czasem zaglądam do niej z jakimś ciastkiem do herbaty — tak po prostu, sąsiedzko. To dobra, inteligentna kobieta, zawsze uśmiechnięta, uwielbia opowiadać o podróżach, które odbyła ze zmarłym mężem. O rodzinie mówi rzadko. Ale tuż przed świętami, gdy jak zwykle wpadłam do niej z pierniczkami, niespodziewanie się otworzyła. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam historię, od której do dziś serce mi lodowacieje.

Gdy weszłam do jej mieszkania, Zofia Bronisławowa była wyjątkowo przygnębiona. zwykle żywiołowa i energiczna, tego wieczoru siedziała cicho, wpatrzona w jeden punkt. Nie wypytywałam, tylko zaparzyłam herbatę, postawiłam ciasteczka i usiadłam obok w milczeniu. Długo nie mówiła nic, jakby toczyła wewnętrzną walkę. W końcu westchnęła ciężko:
— Minęły dwa lata… Ani jednego telefonu, ani kartki, ani SMS-a. Próbowałam dodzwonić się — numer nie istnieje. Adresu już nie znam…

Na moment zamilkła. Wyglądało, jakby przed jej oczami przewinęły się lata, całe dekady. Nagle, jakby tama pękła, zaczęła mówić.

— Mieliśmy szczęśliwą rodzinę. Z Witkiem pobraliśmy się młodo, ale z dziećmi się nie spieszyliśmy — chcieliśmy najpierw pobyć tylko we dwoje. Jego praca pozwalała nam dużo podróżować. Byliśmy zgrani, śmialiśmy się często, kochaliśmy nasz dom, który urządzaliśmy razem. Własnymi rękami zbudował nam gniazdo — przestronne trzypokojowe mieszkanie w centrum Wrocławia. Spełnienie jego marzeń…

Gdy urodziła się nasza córka, Dobrosława, Witek jakby odżył. Nosił ją na rękach, czytał bajki, każdą wolną chwilę spędzał z nią. Patrzyłam na nich i myślałam, iż jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale dziesięć lat temu Witka zabrakło. Długo chorował, walczyliśmy do końca, wydaliśmy wszystko, co mieliśmy. A potem… cisza. Pustka. I wrażenie, jakby ktoś wyrwał kawałek serca.

Po śmierci taty Dobrosława zaczęła się oddalać. Wynajęła mieszkanie, chciała żyć osobno. Nie protestowałam — dorosła, niech buduje swoje życie. Odwiedzała mnie, rozmawiałyśmy, wszystko było w normie. Ale dwa lata temu przyszła i oznajmiła prosto z mostu, iż bierze kredyt hipoteczny i chce kupić własne M.

Westchnęłam i wytłumaczyłam: nie mogę pomóc. Z oszczędności, które zbieraliśmy z Witkiem, prawie nic nie zostało — wszystko poszło na leczenie. Moja emerytura ledwo starcza na czynsz i leki. Wtedy zaproponowała… sprzedaż mieszkania. „Kupimy ci kawalerkę na jakimś osiedlu na obrzeżach, a reszta pójdzie na wkład własny”, mówiła.

Nie potrafiłam się zgodzić. To nie kwestia pieniędzy — to pamięć. Te ściany, każdy kąt — Witek robił to własnymi rękami. Tu było całe moje szczęście, całe życie. Jak mam to oddać? Krzyczała, iż ojciec robił to dla niej, iż mieszkanie i tak kiedyś będzie jej, iż jestem egoistką. Próbowałam wytłumaczyć, iż chciałabym, żeby kiedyś po prostu tu przyszła i o nas pamiętała… Ale ona nie słuchała.

Tamtego dnia zatrzasnęła drzwi i wyszła. Od tamtej pory — cisza. Żadnego telefonu, żadnej wizyty, choćby w święta. Później przez przypadek od wspólnej znajomej dowiedziałam się, iż wzięła tę hipotekę i teraz haruje na dwa etaty — wieczny wyścig. Bez rodziny, bez dzieci. choćby przyjaciółka mówi, iż nie widziała jej od pół roku.

A ja… po prostu czekam. Codziennie podchodzę do telefonu, licząc, iż zadzwoni. Ale nigdy nie dzwoni. I już nie mogę się dodzwonić — pewnie zmieniła numer. Chyba nie chce mnie widzieć. Nie chce słyszeć. Myśli, iż ją zawiodłam, nie ustępując wtedy. Ale ja mam już prawie 70 lat. Nie wiem, ile jeszcze w tym mieszkaniu pociągnę, ile wieczorów spędzę przy oknie w nadziei. I nie wiem, czym tak bardzo ją uraziłam…

Idź do oryginalnego materiału