„Mój syn traktował ją jak rodzinę… A ona choćby nie zaprosiła go na swój ślub”

newsempire24.com 3 tygodni temu

Włodzimierz ożenił się z kobietą o przeszłości. Alicja była już zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa — Milenę. Gdy syn przyprowadził je, by się poznały, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten lodowaty wzrok stopniał w mgnieniu oka, gdy Milena przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Te malutkie rączki, ogromne oczy, ta ufność — czy można było się oprzeć?

Minęły lata. Włodzimierz wychowywał Milenę jak własną — bez zastrzeżeń, bez podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, składał klocki, a gdy zachorowała — nie odstępował łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Alicja i Włodek chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką, tak samo jak dzieci Włodka, choć biologicznie Milena nie była moją krwią. Ale czy w miłości to ma znaczenie?

Z Alicją łączyły nas poprawne relacje. Bez wielkiej zażyłości, ale i bez konfliktów. Pomagałam im, jak mogłam — finansowo, z radą, z codziennymi sprawami. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Żadnej troski, żadnego zaangażowania — jakby Milena była dla niego przypadkiem.

Aż w pewnym momencie ta mała dziewczynka wyrosła. Niby wczoraj plotłam jej warkoczyki, a dziś — wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Włodka nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani na zwykłe „dziękuję”. Alicja tłumaczyła, iż to „rodzinna uroczystość” i „będą tylko najbliżsi”. Najbliżsi, wśród których nie było ani mnie, ani mojego syna. Tego, który przez ponad dekadę był dla niej ojcem w każdym znaczeniu tego słowa — poza tym jednym, na papierze.

A zgadniecie, kto był na tym weselu? Jej biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawiał się w życiu Mileny może kilka razy w ciągu całego dzieciństwa. Ten, który nie dał złotówki więcej niż alimenty, który nie pojawił się choćby na jej maturze. A teraz — był „honorowym gościem”. A Włodek? Siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż go to nie boli. Jak się uśmiecha do Alicji i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo cierpiał. I mimo to — nie wyrzucał im, nie robił scen. Milczał. Bo kochał.

A potem stało się coś, co dla mnie było kroplą, która przelała czarę.

Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by choć trochę podreperować emeryturę. I nagle — telefon od Alicji. Milena i jej mąż szukają mieszkania, może bym im je… podarowała? Nie wynajęła, nie użyczyła na czas — tylko „przekazała”. Ot, tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A co ze mną, Alu? Na wesele nie zaprosiliście — obca jestem. A mieszkanie — nagle rodzina?

Zakręciła się, zaczęła mamrotać, iż „wtedy było nieporozumienie”, iż „wszyscy się obrazili”, a teraz — ot, okazja, by pomóc.

Ale nie zamierzam. Nie chcę. Nie będę wyrzucać uczciwych lokatorów, rezygnować z dochodu i obdarowywać kogoś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.

Może ktoś powie: „to drobiazg, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I odrobinę wdzięczności. Choćby kroplę.

Nie złoszczę się. Tylko boli. Za syna, który oddał duszę i lata życia dziewczynce, która później wykreśliła go ze swojego najważniejszego dnia. Za siebie — iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak brzmi moje imię.

Teraz wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Włodek. Rodzina to ci, których zaprasza się na wesele. Reszta — to tylko „w razie potrzeby”.

I wiecie… Nie żywię urazy. Ale nie zamierzam się już więcej rozdawać.

Idź do oryginalnego materiału