Moja córka wstydziła się nas, bo pochodzimy ze wsi. I nie zaprosiła na swój ślub…
Żyliśmy z mężem skromnie, ale uczciwie. Swój dom, ogród, krowy, codzienne troski – całe nasze życie podporządkowaliśmy jednemu celowi: wychować naszą jedyną córkę na dobrego człowieka. Dla niej gotowi byliśmy na wszystko. Wszystko, co najlepsze – dla niej. Nowe buty? Proszę bardzo. Płaszcz, żeby nie gorzej niż te miejskie? Naturalnie. Ostatnie grosze oddawaliśmy, byle tylko miała to, co inni. Rosła piękna, bystra. Uczyła się świetnie, marzyła o życiu w mieście. A my cieszyliśmy się – będzie miała nasza Wioletta inną przyszłość, nie taką jak nasza.
Mąż, dzięki dawnym znajomościom, załatwił jej miejsce na prestiżowej uczelni w Warszawie. Na stypendium. Dumą rozpieraliśmy się jakby to nasz własny sukces. Wspieraliśmy ją, jak tylko mogliśmy – i groszem, i dobrym słowem. Każdy jej przyjazd do domu był dla nas świętem. Słuchaliśmy jej opowieści jak bajki: praca w biurze, narzeczony z dobrej rodziny – Krzysztof, syn przedsiębiorcy. Promieniała, gdy o nim mówiła. A my myśleliśmy tylko – oby szybciej ten ślub…
Lata mijały, ale oficjalnego oświadczyn nie było. Mąż pewnego dnia nie wytrzymał: „Zaproś Krzysztofa w odwiedziny, niech się choć poznamy!”. Zawahała się, wymawiała się brakiem czasu. Raz, drugi. Podejrzliwości przybywało. Coś było nie tak. W końcu zdecydowaliśmy – pojedziemy sami. Adres znaleźliśmy w starych papierach. Kupiliści słodyczy, odświętnie się ubrali i wyruszyliśmy.
Dom okazał się przepiękny. Kamień, szkło, ochrona. Przywitał nas uprzejmy mężczyzna i wprowadził do środka. Luksus jak z filmu. Staliśmy, nie wiedząc, gdzie oczy skierować, aż zaproszono nas do salonu. I wtedy zobaczyłam to. Na stole – wielkie ślubne zdjęcie w ramce. W białej sukni, z bukietem – nasza Wioletta. Mąż zastygł jak z kamienia. A ja poczułam, jak ugina się pode mną ziemia.
— A wy, swoją drogą, dlaczego nie przyjechaliście na wesele? — niespodziewanie zapytał Krzysztof.
Spojrzeliśmy na siebie. Co mu odpowiedzieć? Że choćby nie wiedzieliśmy? Wtedy pojawiła się ona. Wioletta. Jej twarz zesztywniała, usta zadrżały. Skinęłam, by wyszła ze mną porozmawiać. Najpierw bełkotała coś niewyraźnie, ale w końcu się poddała:
— Nie zaprosiłam was… bo… pochodzicie ze wsi. Wstydziłam się. Nie chciałam, żeby wszyscy wiedzieli, iż moi rodzice to zwykli wieśniacy…
Te słowa wbiły się w serce. Jak nóż. Jak to? My? Wstyd? My, którzy oddaliśmy jej wszystko? Którzy harowaliśmy bez dnia wolnego, by miała przyszłość?
— A Krzysztof? — zapytałam, ledwo łapiąc oddech. — Wiedział?
— Tak. Chciał, żebyście byli na ślubie. choćby wysłał zaproszenie, ale ja powiedziałam mu, iż odmówiliście…
I tak oto byliśmy wstydem, który ukryła. choćby nie dała nam szansy być w najważniejszym dniu jej życia. Nie powiedziała, nie wytłumaczała, po prostu nas wymazała.
Wróciliśmy jeszcze tego samego dnia. Bez łez, bez awantur. Tylko w duszy – pustka. Jak żyć dalej, gdy własne dziecko się od ciebie odwróciło? Jak uwierzyć, iż to wszystko nie poszło na marne? Że nie wychowaliśmy obcej osoby?
Od tamtej pory Wioletta nie dzwoni. My też milczymy. Nie z powodu urazy – goryczy. Bo nie wiemy, co powiedzieć tej, która tak łatwo nas zdradziła.