Moja córka wstydziła się nas, bo jesteśmy ze wsi. I choćby nie zaprosiła nas na swój ślub…
Z żoną zawsze żyliśmy skromnie, ale uczciwie. Własny dom, ogród, krowy, codzienne obowiązki – całe nasze życie podporządkowane było jednemu celowi: wychować naszą jedyną córkę na dobrego człowieka. Dla niej byliśmy gotowi na wszystko. Wszystko, co najlepsze – dla niej. Nowe buty? Proszę bardzo. Płaszcz, żeby nie odstawać od miejskich? Oczywiście. Oddalibyśmy ostatnią koszulę, byle tylko miała to, co inni. Rosła piękna, bystra. Uczyła się świetnie, marzyła o życiu w mieście. A my tylko się cieszyliśmy – nasza Ola będzie miała lepszą przyszłość niż my.
Dzięki starym znajomościom udało mi się załatwić jej miejsce na prestiżowej uczelni w Warszawie. Na państwowym. Dumni byliśmy jakby to nasz własny sukces. Wspieraliśmy ją, jak mogliśmy – i groszem, i dobrym słowem. Każdy jej przyjazd do domu był dla nas świętem. Słuchaliśmy jej opowieści jak bajki: praca w biurze, narzeczony z dobrej rodziny – Kamil, syn przedsiębiorcy. Promieniała, kiedy o nim mówiła. A my myśleliśmy tylko: oby już ten ślub…
Lata mijały, a oficjalnego oświadczenia nie było. Pewnego dnia żona nie wytrzymała: „Zaproś Kamila do nas, niech się w końcu poznamy!”. Olga wymigiwała się, tłumaczyła, iż są zajęci. Raz, drugi. Podejrzewaliśmy, iż coś jest nie tak. W końcu postanowiliśmy: pojedziemy do Warszawy sami. Adres znaleźliśmy w starych papierach. Kupiliśmy upominki, odświętnie się ubraliśmy i ruszyliśmy.
Dom okazał się luksusowy – kamień, szkło, ochrona. Przywitał nas uprzejmy mężczyzna i wprowadził do środka. Wnętrze wyglądało jak z filmu. Staliśmy zdezorientowani, aż zaproszono nas do salonu. I wtedy zobaczyliśmy. Na stole – duże, oprawione zdjęcie ślubne. W białej sukni, z bukietem – nasza Ola. Żona zesztywniała jak posąg. A ja poczułem, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.
— A wy dlaczego, tak adekwatnie, nie byliście na ślubie? — niespodziewanie zapytał Kamil.
Wymieniliśmy spojrzenia z żoną. Co mieliśmy odpowiedzieć? Że choćby nie wiedzieliśmy? W tym momencie weszła ona. Olga. Jej twarz zbladła, usta zadrżały. Skinąłem, żeby wyszła na rozmowę. Najpierw bełkotała coś niewyraźnie, w końcu wyznała:
— Nie zaprosiłam was… bo… jesteście ze wsi. Wstydziłam się. Nie chciałam, żeby wszyscy wiedzieli, iż moi rodzice to prości wieśniacy…
Te słowa wbiły mi się w serce jak nóż. Jak to? My? Wstyd? My, którzy oddaliśmy jej wszystko? Którzy harowaliśmy bez wytchnienia, żeby miała lepsze życie?
— A Kamil? — spytałem ledwo łapiąc oddech. — Wiedział?
— Tak. Chciał was tam widzieć. choćby wysłał zaproszenie, ale… powiedziałam mu, iż odmówiliście…
I tyle. Byliśmy jej wstydem, który ukryła. choćby nie dała nam szansy, by być przy niej w ten najważniejszy dzień. Nie powiedziała, nie wytłumaczyła – po prostu nas wymazała.
Wyjechaliśmy jeszcze tego samego dnia. Bez łez, bez awantur. Tylko ta pustka w środku. Jak żyć dalej, gdy własne dziecko się odwróci? Jak uwierzyć, iż to wszystko miało sens? Że nie wychowaliśmy kogoś obcego?
Od tamtej pory Ola się nie odezwała. My też milczymy. Nie z powodu gniewu – tylko bólu. Bo nie wiemy, co powiedzieć komuś, kto nas tak łatwo zdradził.