Moja roszczeniowa teściowa ubrała białą sukienkę na dwa wesela – ale tym razem fotograf ją upokorzył
Jeśli czegoś nauczyłam się podczas planowania ślubu, to tego: wychodząc za mąż, nie bierzesz tylko mężczyzny – poślubiasz też jego matkę. W moim przypadku oznaczało to udział w konkursie, na który nigdy się nie zgłaszałam.
Nazywam się Zosia, a mój obecny mąż, Adam, to najsłodszy facet pod słońcem. Cierpliwy, troskliwy i całkowicie ślepy na manipulacje swojej matki. Jego mama, Wanda, to coś, co niektórzy nazwaliby „osobowością”. Elegancka, wyrafinowana i – jak często nam przypomina – „była królowa konkursu piękności”. Jej włosy? Zawsze idealne. Makijaż? Nienaganny. Garderoba? Droga i wypielęgnowana jak eksponaty w muzeum.
A jej znak rozpoznawczy na weselach? Białe suknie.
Tak. Białe. Czysta, śnieżna biel. Taka, która sprawia, iż goście przecierają oczy, a panna młoda gotuje się w środku.
Starsza siostra Adama, Kasia, wyszła za mąż trzy lata przede mną. Na jej ślubie Wanda wystąpiła w białej, długiej sukni z perłami, bez ramiączek. Udawała zaskoczenie: „Przecież ona ma koronkę, kochanie. To zupełnie co innego niż moja satyna”.
Kasia była wściekła. Ale Adam tylko wzruszył ramionami: „Taka już nasza mama”.
Potem było wesele kuzynki Adama, Oli – i zgadnijcie. Wanda znowu w bieli. Tym razem biały kombinezon z powłóczystą peleryną. Ktoś choćby zapytał, czy ona przypadkiem nie odnawia ślubnych ślubów.
Adam w końcu ją wtedy skonfrontował: „Mamo, co ty robisz?”.
Wanda się zaśmiała: „Skarbie, nie moja wina, iż biel mi pasuje. Mam się ubrać na czarno, jakbym szła na pogrzeb?”.
Takie właśnie było jej „logiczne” wytłumaczenie.
Gdy więc Adam i ja zaręczyliśmy się, wiedziałam, iż mam wybór: udawać, iż nic się nie dzieje i liczyć na cud… albo szykować się na wojnę.
Wybrałam to drugie.
Od początku Wanda utrudniała nam organizację. Krytykowała miejsce („Zbyt rustykalne”), catering („Mają gluten-free kawior?”), a choćby mój welon: „Zosiu, masz tak słodką buzię. Po co zasłaniać ją tkaniną?”.
Ledwo powstrzymywałam wściekłość.
Gdy wysłaliśmy zaproszenia, dopisałam prośbę: „Prosimy gości o unikanie koloru białego, kremowego i ecru”. Myślałam, iż to zadziała.
Nie zadziałało.
Dwa tygodnie przed ślubem dostałam od Wandy zdjęcie jej wymarzonej kreacji.
Białej.
Nie byle jakiej – lśniącej, zdobionej, z piórami u dołu. Podpis: „Cudowna, prawda? Pasuje do waszego motywu!”.
Patrzyłam na ekran, a ręce mi się trzęsły.
Adam od razu zobaczył mój wyraz twarzy i spytał, co się stało. Gdy pokazałam mu zdjęcie, w końcu pojął.
„Znowu to robi” – szepnęłam. „Ale tym razem to MOJE wesele”.
Adam, trzeba mu przyznać, próbował. Powiedział Wandzie, iż to dla mnie ważne, iż to prosta granica.
Ale ona zagrała swoją ulubioną kartą: „Ojej, nie wiedziałam, iż aż tak ją to zaboli. Dlaczego wszystko musi być takie dramatyczne? Mam w ogóle nie przyjść?”.
Wtedy zrozumiałam – logika nie działa. Granice nie działają. Ale upokorzenie? To mogłoby zadziałać.
W tej chwili wciągnęłam w to naszego fotografa, Tomka.
Tomek polecony przez przyjaciół, znany z poczucia humoru. Gdy wyjaśniłam sytuację, choćby nie mrugnął.
„Dwa wesela w bieli? Chcesz jej delikatnie uświadomić rzeczywistość?”.
Kiwnęłam głową. „Nie chcę psuć dnia. Ale nie chcę też, żeby znów wszystko było o niej”.
„Zostaw to mnie” – uśmiechnął się.
Nadszedł wielki dzień.
Wszystko było idealne – kwiaty, muzyka, Adam z wilgotnymi oczami przy ołtarzu. Wymienialiśmy przysięgi pod kwitnącym łukiem, a ja czułam się jak centrum świata. Tak, jak powinna czuć się panna młoda.
I tak… Wanda pojawiła się w TEJ sukni.
Białej. Z piórami. Z rozcięciem do uda. Szła alejką, jakby wkraczała na czerwony dywan. Goście wymieniali spojrzenia. Ale ona? Promieniała, jakby to ona była gwiazdą wieczoru.
Nie powiedziałam ani słowa. Tylko spojrzałam na Tomka, który ledwo kiwnął głową.
Na przyjęciu Wanda obnosiła się jak celebrytka. Selfie, dramatyczne pozy z kieliszkiem, pierwszy rząd w każdej grupowce.
Uśmiechałam się. I czekałam.
Następnego dnia Tomek przysłał nam „zwiastun” zdjęć.
Oglądaliśmy je z rodziną podczas brunchu, wyświetlając na telewizorze. Wszyscy zachwycali się ujęciami z ceremonii. Były śmiechy, czułe pocałunki, wzruszające toasty…
A potem zdjęcia z przyjęcia.
Jeden ze świadkinią śmiejącymi się. Drugi z moim tatą tańczącym. I wtedy…
Pokaz slajdów zatytułowany:
„Druga Kobieta w Bieli”.
Wanda. Na każdym zdjęciu – ale nie tak, jakby sobie życzyła.
Tomek „przyozdobił” ją inaczej niż resztę. Na jednym, gdy szła za mną, zmienił oświetlenie, sprawiając, iż wyglądała jak upiorna zjawa.
Na innym, stojąc obok Adama, była mocno przyciemniona z podpisem:
„Kto tu nie ogarnął dress code’u?”.
Moje ulubione? Grupówka, na której wszyscy wyglądali świetnie… a Wanda była delikatnie rozmyta, jakby ktoś o niej zapomniał.
Śmiech w pokoju. choćby Wanda wyglądała na zdezorientowaną.
„Co to ma znaczyć?” – zapytała, marszcząc czoło.
Tomek dodał choćby ostatni slajd:
„Wieczna pamięć granicom weselnym (1992–2023)”.
Adam zakrztusił się sokiem pomarańczowym.
Wanda spłonęła rumieńcem: „To ma być śmieszne?”.
W końcu się odezwałam:
„Nie, Wando. To ma być przypomnienie. Ten dzień nie był o tobie. Nigdy nie był”.
Cisza. Wanda spojrzała na Adama, szukając ratunku. Ale on tylko westchnął: „Mamo… naprawdę przesadziłaś”.
Ku zaskoczeniu wszystkich – wstała, wyszła i przez resztę brunchu nie odezwała się ani słowem.
TTydzień później Wanda zadzwoniła, by przeprosić, a na kolejnym rodzinnym weselu pojawiła się w eleganckiej granatowej sukni, bez zbędnego szumu.