Moralniak w zrównoważonym rozwoju

nno.pl 11 godzin temu

Kilka tygodni temu w rodzimym środowisku związanym ze zrównoważonym rozwojem rozgorzała dyskusja wokół sponsorowania znaczącej konferencji ESG przez koncern tytoniowy. Debatę wywołał prof. Bolesław Rok, pisząc o swoich wątpliwościach wobec takiego stanu rzeczy.

Wiele głosów komentujących zgłoszone przez prof. Roka obiekcje poszło w stronę cokolwiek oczywistą: papierosy są z zasady złe, więc jakakolwiek promocja ich producenta na konferencji dotyczącej zrównoważonego rozwoju jest jak splunięcie w twarz przyzwoitości. Innymi słowy, kryterium społecznych skutków produktu lub usługi jest wystarczające, aby namierzyć moralny deficyt.

Rozumiem zatem, iż tym samym tropem powinniśmy iść np. w przypadku alkoholu. Na razie jest nieźle! Ale co zrobić choćby z branżą zbrojeniową? I to w sytuacji wojennej, gdzie broń trafia także do tych, którzy się bronią?! Trochę dobrze, a trochę źle? Albo czasami dobrze, a czasami źle, według indywidualnego oglądu świata? Takie granice to żadne granice.

Idźmy dalej: firmy futrzarskie są OK czy niekoniecznie? Sam produkt szkodliwy nie jest, ale hodowla zwierząt futerkowych u niektórych wywołuje dreszcze. Może zatem wzmożona troska o dobrostan zwierząt da okejkę? A może wcale nie powinno się jej dać, skoro w klatkach trzymane są futerkowce tylko po to, by je z zyskiem oskórować? Czy producent futer byłby w porządku jako partner konferencji o zrównoważonym rozwoju?

A co z koncernami mięsnymi? Przecież los jagnięcia jest z góry przesądzony i w swojej istocie niczym – z perspektywy zwierzęcia – nie różni się od sytuacji norki? No ale produkt jest społecznie bardziej potrzebny, bo dzisiaj bez mięsa w masowej skali obejść się nie da, a futro to może było niezbędne, ale dawno, dawno temu. Czyli producent wołowiny byłby git w sponsorskim fraku, tak? A firma trudniąca się ubojem rytualnym?

Albo z innej beczki – spółka z sektora paliwowego: szkodzi klimatowi jak nic, ale też zapewnia bezpieczeństwo energetyczne kraju, prawda? Jest także inna opcja, która idzie po linii legalizmu: wszystkie branże są w porządku, jeżeli są prawnie dozwolone. Mamy regulacje określające, kto może korzystać z wyrobów tytoniowych czy alkoholowych. Tak samo z pornografią. Zakazane są natomiast nieuczciwe praktyki rynkowe, mobbing czy praca niewolnicza. Są to świadome i dobrowolne standardy biznesu, za które należy się publiczne napiętnowanie. Obiecujący kierunek? Może i tak, ale jaką cezurę czasową należałoby przyjąć, ustalając istotność takich naruszeń?

Czy jeżeli spółka dopuściła się, albo szerzej, dopuszczała się łajdactw pięć lat temu, a później dokonała istotnej zmiany, to może znaleźć się na ściance partnerów wydarzeń związanych ze zrównoważonym rozwojem albo otrzymać nagrodę? A jeżeli w grę wchodziłby tylko rok od stwierdzonych incydentów? Sporo tych pytań.

Jesteśmy w potrzasku, bo nie ma odpowiedzialnych firm, są tylko mniej lub bardziej nieodpowiedzialne. W odmawianiu czemuś słuszności i odbieraniu mandatu do choćby ocierania się o zrównoważony rozwój lawirujemy między sercem a rozumem, intuicją a faktami, oburzeniem a argumentacją. Bywamy żałośnie wybiórczy, oburzająco naiwni, a przy tym kompromitująco pewni siebie co do ostateczności „najmojszego”.

Nie mam na to recepty. Ale nie jest też tak, iż każdy tekst, przemówienie czy debata muszą kończyć się jakimś rozwiązaniem. Być może w tym wypadku wartością z całego zamieszania konferencyjno-uokikowego jest przypomnienie kwestii, która rzadziej przebija się w ostatnich latach: czy zrównoważony rozwój jest w sensie moralnym dostępny dla wszystkich firm oraz co stoi za ewentualnym wykluczeniem i jak moralizatorstwo przekuć w dobrą praktykę.

Idź do oryginalnego materiału