— Proszę, niech mi pan powie wprost! — głos Bożeny drżał, a palce wpiły się w brzeg stołu tak mocno, iż kostki zrobiły się białe. — Nie mogę już dłużej czekać!
Mężczyzna za biurkiem powoli podniósł głowę. Światło lampy odbiło się w jego okularach, ukrywając wyraz oczu. Odłożył długopis i głęboko westchnął.
— Czternaście tygodni ciąży — powiedział spokojnie, jakby informował o pogodzie.
Bożena zamarła. Wydawało się, iż powietrze uciekło z jej płuc. Usta poruszyły się, ale żaden dźwięk nie wydostał się na zewnątrz.
— Jak… — w końcu wyszeptała, czując, jak coś ściska ją za gardło. — To niemożliwe…
— Możliwe — doktor przykrył kartę dłonią, patrząc na nią uważnie. — Naprawdę się pani nie domyślała?
Bożena Kowalczyk, szczupła, czterdziestopięcioletnia kobieta z krótką kasztanową fryzurą i zmęczonymi, ale wciąż błyszczącymi zielonymi oczami, nigdy nie przypuszczała, iż znajdzie się w gabinecie ginekologa w klinice „Zdrowie+”.
Zawsze odczuwała głęboką niechęć do szpitali. Ostry zapach środków dezynfekujących, zimny metal stetoskopu, olśniewająco białe kitle lekarzy — wszystko to przywoływało wspomnienia macierzyństwa, które, jak sądziła, nigdy nie będzie jej dane. Jednak lekarz rodzinny z przychodni na ulicy Jabłoniowej był nieugięty:
— Badania są konieczne, Bożeno Janówno. W pani wieku nie można zaniedbywać zdrowia.
I oto była tutaj. W dusznej sali z plakatami o zdrowiu kobiet, gdzie każdy szelest papieru brzmiał jak wyrok.
— Ale… jak? — Bożena ścisnęła skronie, próbując zebrać myśli. — Ja z mężem… przecież my…
Lekarz pochylił się do przodu, splatając dłonie.
— Zdarza się i tak. Gratuluję — w jego głosie przemknął ledwo zauważalny uśmiech.
Bożena zamknęła oczy. W głowie przemknęła myśl: *Mam czterdzieści pięć lat. Już prawie babcia. A teraz…* Westchnęła, czując, jak łzy spływają po policzkach.
— Jaki wybór?! — Bożena gwałtownie wstała, ściskając torebkę tak mocno, iż skórzany pasek wpił się w dłoń. Jej głos drżał, ale nie ze strachu — z gniewu. — Pan mi sugeruje, żebym… usunęła?
Lekarz odsunął się na krześle, jakby przestraszony jej tonem.
— Mam obowiązek przedstawić wszystkie możliwości — mruknął, gwałtownie przeglądając jej dokumentację. — Wskazania medyczne, ryzyko związane z wiekiem…
— Moje dziecko to nie „wskazanie medyczne”! — Bożena szarpnęła drzwiczki szafki, w której wisiało jej palto. — Będzie mnie prowadził inny lekarz. Ktoś, kto nie widzi w tym… pomyłki.
Jego brwi uniosły się, ale tylko podsunął jej kartę z wynikami.
— Jak pani woli. Ale proszę wziąć witaminy, dla…
— Dziękuję — wrzuciła papier do torby, nie patrząc. — Wystarczy mi dwadzieścia pięć lat czekania zamiast pańskich tabletek.
Drzwi zatrzasnęły się z tak głośnym dźwiękiem, iż pielęgniarki na korytarzu drgnęły.
Telefon rozładował się dokładnie w momencie, gdy Bożena wybierała numer męża. *Symboliczne* — pomyślała gorzko, patrząc na zgaszony ekran.
*Srebrne wesele za miesiąc… a teraz to. Jak mu powiedzieć?*
Zamknęła oczy, przypominając sobie długie lata prób: niekończące się wizyty w szpitalach, wyjazdy do sanatorium „Sosnowy Brzeg”, gdzie pachniało żywicą i nadzieją, choćby tę absurdalną wizytę u głuchej znachorki na obrzeżach Niedźwiedziej Góry. Ta wtedy, żując jakieś korzenie, burknęła: *„Dziecko przyjdzie, gdy przestaniecie czekać.”* Śmiali się wtedy z Jackiem w samochodzie, a teraz…
— Boże… — Bożena roześmiała się przez łzy, kładąc dłonie na brzuchu. — A my już kupiliśmy bilety do Grecji na rocznicę…
Z głośnika nad głową odczytywano zasady wizyt. Gdzieś kapała woda z kranu. A w jej piersi, razem z dawno zapomnianym strachem, zabiło coś ciepłego i dzikiego.
*Jacek… on oszaleje ze szczęścia.* Wyprostowała fałdy płaszcza i ruszyła zdecydowanie w stronę wyjścia.
*Trzeba naładować telefon. I kupić test. Dziesięć. A jeszcze…*
Myśli się mieszały, ale jedna była jasna jak słońce: *to cud!*
I niech sobie lekarze zostawią swoje prognozy tam, gdzie ich miejsce.
Bożena jechała zatłoczonym autobusem, przyciśnięta do szyby czyimś łokciem, ale choćby tłok nie mógł przyćmić jej myśli. W głowie kręciło się jedno: *Jacek… Będzie taki szczęśliwy!*
Oni z mężem już dawno przestali mieć nadzieję. Dziesięć lat temu, po niekończących się wizytach u lekarzy, klinikach i choćby u tej znachorki, którą polecił wujek Kazik, machnęli ręką. *„Nie dał Bóg — i dobrze”* — powiedział wtedy Jacek, a Bożena tylko cicho skinęła głową, chowając łzy.
Ale teraz… Teraz wszystko się zmieniło. Przyłożyła dłoń do płaskiego jeszcze brzucha, który nie zdradzał żadnej tajemnicy, i uśmiechnęła się. *„Na pewno się ucieszy”* — pomyślała, przypominając sobie, jak zaledwie parę tygodni temu Jacek, siedząc w kuchni, z zazdrością opowiadał o sąsiedzie z siedemnastego piętra.
— Wyobraź sobie, u niego czwarty syn się urodził — mówił, wymachując widelcem. — A najstarszy ma już dwadzieścia osiem!
— A nie za późno w takim wieku? — spytała wtedy Bożena, widząc, jak jego twarz rozświetla się rzadkim w jego przypadku marzycielstwem.
— Wiesz, gdybym teraz został ojcem… — Zamilkł, potem pokręcił głową. — Wiek by mnie nie obchodził. Góry bym przeniósł!
A teraz… Nagle ją olśniło. *Niespodzianka!* Przecież niedługo mają rocznicę! Dwadzieścia pięć lat razem. Już zamówili restaurację, tort… *Tort!*
— Zamiast róż — misie! — szepnęła, wyobrażając sobie, jak Jacek zobaczy tort, zdziwi się, a potem… Wtedy mu wszystko powie. WyciągnOtworzyła oczy i zobaczyła, jak Jacek pochyla się nad kołyską ich dziecka, a w jego oczach odbija się całe szczęście, którego przez tyle lat szukali.