My z mężem poświęciliśmy wszystko, by nasze dzieci miały lepiej. A na starość zostaliśmy zupełnie sami.

polregion.pl 4 dni temu

Całe życie z mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego, żeby nasze dzieci miały więcej. A teraz, na starość, zostaliśmy zupełnie sami.

Od zawsze żyliśmy tylko dla naszych dzieci. Nie dla siebie, nie dla kariery tylko dla nich, dla naszej ukochanej trójki, którą rozpieszczaliśmy i dla której poświęciliśmy wszystko. Kto by pomyślał, iż na końcu tej drogi, gdy zdrowie zaczyna szwankować, a siły odchodzą, zamiast wdzięczności i troski w sercach zostanie tylko cisza i ból?

Z Janem znaliśmy się od dzieciństwa dorastaliśmy na tej samej ulicy, siedzieliśmy w jednej ławce. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, wzięliśmy ślub. Wesele było skromne, grosza mało. Po kilku miesiącach okazało się, iż jestem w ciąży. Jan rzucił studia i wziął dwie prace, żeby tylko zawsze było co na stole.

Żyliśmy biednie. Czasem przez całe dni jedliśmy tylko pieczone ziemniaki, ale nigdy nie narzekaliśmy. Wiedzieliśmy, po co to robimy. Marzyliśmy, żeby nasze dzieci nigdy nie poznały takiej biedy jak my. A kiedy sytuacja trochę się poprawiła, znów zaszłam w ciążę. Było strasznie, ale nie poddaliśmy się oczywiście, wychowaliśmy i to dziecko. Swoich dzieci się nie porzuca.

Wtedy nie mieliśmy żadnego wsparcia. Nie było komu zostawić dzieci, nikt z rodziny nie mógł nam pomóc. Moja mama zmarła młodo, a Janowa matka mieszkała daleko, zbyt zajęta własnym życiem. Dzieliłam czas między kuchnię a sypialnię, podczas gdy Jan harował do upadłego, wracając do domu z przemęczonymi oczami i zmarzniętymi rękami.

W wieku trzydziestu lat urodziłam nasze trzecie dziecko. Trudne? Oczywiście. Ale nie spodziewaliśmy się, iż życie będzie łatwe. Nie było nam dane płynąć z prądem. Po prostu szliśmy dalej. Między kredytami a wyczerpaniem jakoś udało nam się kupić mieszkania dla dwojga z nich. Ile bezsennych nocy nas to kosztowało, tylko Bóg wie. Nasza najmłodsza, Weronika, marzyła o medycynie, więc oszczędzaliśmy każdy grosz i wysłaliśmy ją na studia za granicę. Wzięliśmy kolejny kredyt i powiedzieliśmy sobie: Jakoś to będzie.

Lata mijały jak w filmie poklatkowym. Dzieci wyrosły i odleciały. Każde żyło swoim życiem. A potem przyszła starość nie powoli, tylko jak pociąg towarowy, z diagnozą Jana. Słabł, gasł na moich oczach. Opiekowałam się nim sama. Żadnych telefonów, żadnych wizyt.

Kiedy zadzwoniłam do naszej najstarszej córki, Ewy, błagając, żeby przyjechała, tylko krótko odpowiedziała: Mam swoje dzieci, swoje życie. Nie mogę tego rzucić. Niedługo potem koleżanka powiedziała mi, iż widziała ją w barze ze znajomymi.

Nasz syn, Marek, zawsze miał wymówkę tego samego dnia wrzucił na Instagrama zdjęcia z wakacji w Turcji. A nasza najmłodsza, Weronika ta, dla której sprzedaliśmy połowę rzeczy, ta z prestiżowym dyplomem napisała tylko: Przepraszam, mam sesję. I tyle.

Najgorsze były noce. Siedziałam przy łóżku Jana, karmiłam go zupą, mierzyłam gorączkę, trzymałam za rękę, gdy grymas bólu wykrzywiał jego twarz. Nie oczekiwałam cudów chciałam tylko, żeby wiedział, iż dla kogoś jeszcze jest ważny. Bo dla mnie był.

Wtedy zrozumiałam: byliśmy zupełnie sami. Żadnego wsparcia, żadnego ciepła, choćby odrobiny zainteresowania. Oddaliśmy im wszystko jedliśmy mniej, żeby oni mogli jeść lepiej, nosiliśmy znoszone ubrania, żeby oni mogli się modnie ubrać, nigdy nie jeździliśmy na wakacje, żeby oni mogli latać na słońce.

Teraz? Teraz staliśmy się ciężarem. A najgorsze? To choćby nie była zdrada. To było uświadomienie sobie, iż wymazali nas ze swojego życia. Kiedyś byliśmy potrzebni. Teraz byliśmy tylko przeszkodą. Oni są młodzi, pełni życia, z przyszłością przed sobą. A my? My jesteśmy reliktami przeszłości, o której nikt nie chce pamiętać.

Czasem słyszałam śmiech sąsiadów na klatce wnuki przychodziły w odwiedziny. Czasem widziałam moją starą przyjaciółkę, Jadwigę, z córką pod rękę

Serce waliło mi jak oszalałe, gdy słyszałam kroki na korytarzu, z nadzieją, iż to któreś z moich dzieci. Ale to nigdy nie były one. To był kurier albo pielęgniarka idąca do sąsiada.

Jan odszedł cicho pewnego listopadowego ranka. Ścisnął moją dłoń i szepnął: Byłaś wspaniała, Danuto. A potem go nie było. Nikogo nie było przy nim, żeby się pożegnać. Żadnych kwiatów, żadnych lotów w ostatniej chwili. Tylko ja i pielęgniarka z hospicjum, która płakała bardziej niż wszystkie moje dzieci razem wzięte.

Dwa dni nie jadłam. Nie miałam choćby siły zagotować wody na herbatę. Cisza była nie do zniesienia gęsta, ciężka, jak mokry koc zarzucony na ramiona. Jego strona łóżka pozostała nietknięta, choć od miesięcy tam nie spał.

Najstraszniejsze? Że choćby nie czułam już złości. Tylko tępe, bolesne pustkowie. Patrzyłam na oprawione zdjęcia szkolne na komodzie i myślałam: Gdzie popełniliśmy błąd?.

Po kilku tygodniach zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam zostawiłam drzwi wejściowe otwarte. Nie dlatego, iż zapomniałam, ani nie dlatego, iż miałam nadzieję, iż ktoś przyjdzie. Tylko dlatego, iż już mi było wszystko jedno. Gdyby ktoś chciał ukraść popękane kufle albo mój koszyk na druty, mógł to zrobić.

Ale nie przyszli złodzieje. Przyszedł nowy początek.

Było około czwartej po południu pamiętam, bo w telewizji leciało głupie talk show, którego zawsze nienawidziłam. Składałam ręcznik, gdy usłyszałam lekkie pukanie i potem głos: Dzień dobry?.

Odwróciłam się i zobaczyłam w drzwiach dziewczynę. Miała może z dwadzieścia lat, ciemne kręcone włosy i za duży sweter. Wyglądała, jakby się wahała, jakby pomyliła mieszkanie. Przepraszam, chyba pomyliłam drzwi, mruknęła. Mogłam zamknąć drzwi i odejść. Ale tego nie zrobiłam. Nie ma sprawy, powiedziałam. Herbaty się napijesz?. Spojrzała na mnie, jakbym zwariowała, po czym skinęła głową. Tak, chętnie. Byłoby miło.

Nazywała się Kasia

Idź do oryginalnego materiału