**Dziennik, 3 czerwca**
Ciepłe letnie powietrze rozlało się nad krajem, a ludzie, spragnieni odpoczynku, uciekali z zakurzonych miast na wieś, nad morze, do domków letniskowych. Ja, Łukasz, z żoną Magdą i córką Zosią, też postanowiliśmy spędzić weekend w małej wiosce, gdzie się wychowałem. Tam wciąż mieszkała moja mama.
– No to gotowi? Nic nie zapomnieliśmy? To ruszamy, zanim słońce zacznie prażyć – powiedziałem, wsiadając do samochodu.
Zosia usiadła obok mnie, a Magda z tyłu, z dala od klimatyzacji.
Na rodzinnym zebraniu ustaliliśmy, iż Zosia spędzi ostatnie wakacje u babci. Nie chciała wyjeżdżać, ale przyjaciele rozjechali się już po Polsce, a w mieście bez nich byłoby nudno.
– Czemu taka smutna? Zobaczysz, spodoba ci się. Tam też masz znajomych – dodałem dla otuchy.
– Oj, tato, wszystko w porządku – mruknęła, zapinając pas.
– No to inna rozmowa! – uśmiechnąłem się. – Ostatnie długie wakacje. Potem matura, studia, dorosłe życie…
Miasto budziło się powoli. Drogi były puste, więc gwałtownie wyjechaliśmy za rogatki.
Słońce wschodziło, a jego promienie przedzierały się przez liście, błyskając w oczy jak igły. *Dlaczego tak niespokojnie na sercu?* – pomyślałem, patrząc na szarą wstęgę asfaltu.
Po czterech godzinach wjechaliśmy do wioski tonącej w zieleni. Babcia otworzyła drzwi, klasnęła w dłonie i rzuciła się nam na szyję.
– Zosiu, jak ty urośnięta! Już prawie panna młoda! Łukasz, upiekłam twoje ulubione drożdżówki. No wejdźcie, nie stójcie w progu! – krzątała się radośnie.
– Wszystko tu takie samo – westchnąłem, wdychając znajomy zapach. – choćby rzeczy leżą na tych samych miejscach. I ty się wcale nie zmieniłaś.
– Ach, co też pleciesz! – machnęła ręką. – Głodni pewnie? Myjcie ręce, zaraz śniadanie.
– Tylko pilnuj tej „panny młodej”, mamo. Niech nie hasa po nocy – powiedziałem, odgryzając kawał drożdżówki.
– Oj, ty! Sam w jej wieku się szwendałeś – zaśmiała się, podsuwając mi kubek zimnego kompotu.
– No właśnie! Babciu, opowiedz, jaki był tata! Bo wygląda na to, iż urodził się święty – zaśmiała się Zosia.
Babcia wyjęła jeszcze więcej smakołyków i rzuciła okiem przez okno.
– Herbaty gorącej ktoś chce? – Spojrzała na nas, potem na Zosię. – A na podwórku twoi koledzy czekają. Widzieli samochód.
– Kto? – Zosia poderwała się i podbiegła do okna.
– Najpierw zjedz – upomniałem.
– Już się najadłam. Dziękuję, babciu, pyszne! – Zosia wierciła się niecierpliwie.
– No to idź, gagatko – machnęła babcia. – Tylko na obiad wracaj!
– Mamo, pilnuj jej. Z pozoru dorosła, ale w głowie wciąż wiatr hula – powiedziałem, gdy drzwi się zamknęły.
– U nas spokojnie, nie martw się.
Następnego wieczoru wyjeżdżaliśmy z Magdą do miasta. Przy samochodzie dałem Zosi ostatnie rady:
– Pomagaj babci. I telefon zawsze przy sobie, jasne?
– Tato, dość już! Jak się tak boisz, to może wrócę z wami? – przewróciła oczami.
– Łukasz, trochę ją zduszasz – wtrąciła Magda. – Jedźmy, bo nocą wrócimy.
Odjeżdżając, spojrzałem w lusterko na mamę i Zosię. *Spokojna jest. Po co się nakręcam? Zosia jest rozsądna. Trzeba nauczyć się puszczać…* – próbowałem uciszyć niepokój.
Minęły trzy tygodnie. Zosia dzwoniła codziennie, opowiadała o życiu na wsi. Stopniowo się uspokoiłem. Ale w sobotni poranek obudził mnie telefon.
– Do pracy dzwonią? – zaspana zapytała Magda.
Spojrzałem – mama. Odpowiedziałem natychmiast.
– Tak, mamo? Co się stało? – Serce już tłukło się w piersi.
– Łukaszu, przepraszam… Nie uchroniłam Zosi – mama mówiła przez łzy.
– Co z Zosią? – Wyskoczyłem z łóżka, sięgając po spodnie.
– Przyjeżdżaj szybko. Zosia w szpitalu, w śpiączce…
– Zbieraj się! Zosia w szpitalu! – rzuciłem Magdzie, wciągając jeansy.
Magda zbladła, osunęła się na łóżko.
– Co się stało? – wyszeptała.
– Mama płacze, nic nie rozumiem. Jedziemy.
Wczoraj nie zatankowałem, a teraz przy stacji kolejka. W weekend wszyscy uciekali z miasta.
– Co robić? Stracimy czas! – Magda patrzyła bezradnie.
– Już. – Wyjąłem kanister z bagażnika.
Po pięciu minutach jechaliśmy dalej.
– Ona nie chciała jechać… To my ją namówiliśmy… – szlochała Magda.
– Przestań! – warknąłem. – I tak jest źle. Może nie tak tragicznie. Matka panikuje.
Gdy dojeżdżaliśmy, zadzwoniłem do mamy. Czekała w szpitalu. Rzuciła mi się na szyję, płacząc.
– Nic od niej nie wydobędziemy. Magda, zostań z mamą. Znajdę lekarza.
W pokoju lekarskim pachniało świeżo zaparzoną kawą.
– Ojciec? Dobrze, iż przyjechaliście. Jej kolega ma złamaną nogę, żebra. U Zosi uraz głowy. Usunęliśmy krwiak, ale nie obudziła się po narkozie. Młody organizm, jest nadzieja. Kawy?
– Wyjdzie z tego? – wykrztusiłem.
– Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Szansa jest, ale… – Rozłożył ręce.
– Gdzie ten chłopak? Z którym jechała?
– Na chirurgii, pierwsze piętro…
Wszedłem do sali. Na łóżku leżał chłopak z nogą w gipsie.
– Ty jesteś Kacper?
– Tak. A pan…?
– Jestem ojcem Zosi. Mów, co się stało.
– Pojechaliśmy na motorze. Po deszczu droga była mokra. Koło wjechało na kamień. Zostałem w tyle.
– Zosia nie miała kasku? – domyśliłem się.
– Nie. Ja też nie. Tylko się przejechać…
– Dlaczego nie wezwaliście karetki?
– Telefon mi się rozbił, a Zosi go nie było.
– Czekaliście doZosia otworzyła oczy i szepnęła moje imię, a wtedy zrozumiałem, iż najważniejsze jest to, iż żyje — resztę możemy naprawić razem.