15 listopada 2025, wieczór, przychodnia w małej wsi pod Wisłą
Siedziałam w przychodni, wsłuchując się w skrzypienie drzwi na ścianie raz, dwa, raz, dwa niczym odliczanie kolejnych oddechów życia. Myślałam, ile losów przeszło przez te mury, ile łez wchłonęła stara ławeczka pokryta szarym obiciem. Nagle drzwi otworzyły się z żałosnym jękiem, jakby sama zmarzła z zimna. Na progu stanęła Zuzanna Krajnowa. Prosta, sztywna, sucha nie wyciśniesz z niej kropli łez. Patrzyłam na nią już czterdzieści lat; jej twarz wciąż była twarda jak kamień, a w oczach dwa fragmenty lodu.
Zamknęła mokrą chustkę z siwej głowy, powiesiła ją na wieszaku tak delikatnie, jakby to był medal, i usiadła na krawędzi krzesła, wyprostowała plecy i złożyła ręce na kolanach, splecionymi kościstymi palcami.
Dzień dobry, Pani doktor odezwała się bez wyrazu, równomiernie jak rozciągnięta płachta.
Dzień dobry, Zuzanno. Co cię tu sprowadza? Czy serce cię niepokoi?
Zamilkła, patrząc w okno na szare strugi deszczu, po czym wyszeptała ledwie słyszalnie:
Fiodor umiera.
Serce mi zamarło. Fiodor Fiodor Kruglewicz. Ten sam mężczyzna, którego los miał połączyć z nią czterdzieści lat temu. Cała wieś znała ich historię, jak mroczną baśń. Domy stały po drugiej stronie rzeki, twarzą w twarz, a oni żyli odrębnie, jak dwa brzegi, które nigdy się nie spotkają. Żaden słowo, żaden wzrok. Gdy Zuzanna szła po prawym brzegu do sklepu, Fiodor czekał, aż zniknie z oczu, by pojawić się po lewej. To była lodowata wojna, cicha, a jednak jeszcze straszniejsza.
Lekarze z okręgu przyjechali kontynuowała Zuzanna kamiennym tonem. Powiedzieli, iż zostanie dwa, trzy dni, nie dłużej. Przeżyje jeszcze trochę.
Patrzyłam na nią, nie rozumiejąc. Po co przybyła do mnie? By poinformować? By się cieszyć? W jej lodowych oczach nie było ani radości, ani smutku tylko pustka, jak wypalona ziemia.
Ja chodziłam do niego, Pani doktor. Teraz od niego.
Zuzanna przerwała oddech. Czy naprawdę Fiodor? Czy nasza rzeka nie zacznie płynąć pod górę?
Z uśmiechem, który zakrzywił tylko kącik ust, odpowiedziała:
Sąsiadka jego, Klaudia, przybiegła rano. Mówi, iż on mnie wzywa, chce prosić o przebaczenie przed śmiercią. Poszłam. Myślę, iż przyjdę, spojrzę mu w oczy po raz ostatni. Niech zobaczy, iż nie złamał mnie. Że nie wybaczyłam.
W ciszy przychodni usłyszałam własne serce bijące głośno. Zuzanna patrzyła w jedną punkt, a jej ręce ściskały się tak, iż kości wyblakły. Zrozumiałam, iż w tej chwili rozbija się tama, którą budowała czterdzieści lat.
Przyszłam a on leży, wyschnięty, skóra przy kości. Oczy zamknięte, oddycha nierówno. Zobaczył mnie, wargi drżą, nie potrafi nic powiedzieć. Patrzy tylko, a w oczach nie strach, Pani doktor, nie. Tęsknota śmierci. Jakby nie choroba, a ta tęsknota go gnębiła. Wyciągnął suchą, jak jesienna gałąź, rękę.
Zuzanna w końcu zamilkła, a po jej kamiennej twarzy powoli spłynęła jedyna łza skąpa, ciężka, słona od czterdziestoletniego żalu.
A ja ja, Pani doktor nie mogłam. Nie mogłam wziąć jego ręki. Stałam nad nim jak posąg, a w uszach brzęczały słowa ojca. Pamiętasz mojego ojca, Pawła? Liczył mnie za syna Fiodora. Mówił: Zuzanno, oddam cię za Fiodora i będę spokojny. To solidny chłopak. Gdy Fiodor wrócił z miasta, ojciec zachorował i po tygodniu odszedł. Przed śmiercią rzekł mi: Córko, nie wybaczaj zdrady. Nigdy. I tak nie wybaczyłam. Stałam nad tym Fiodorem, patrząc, jak gaśnie, a w gardle miałam słowo nie wybaczę. Myślałam o ojcu, o czterdziestu latach spalonego żalu. Nie mogłam go pojąć. Rozdarła mnie gniew, nienawiść Co ja jestem, Pani doktor? Co mam zamiast serca kamień? On umiera, a ja nie podaję mu dłoni. Odwróciłam się i odeszłam.
Zamknęła twarz w dłonie, a ramiona drżały w bezgłosnym jęku. Nie płakała, po prostu rozpadała się od środka. Cała jej duma, cała jej siłakamień rozsypały się w pył na moim starym krześle.
Podszedłam cicho, nalałam w szklankę wody trochę waleriany, podałam jej. Pobrała, palce drżały, szklanka stukała o zęby. Wypiła łyk.
Całe życie, Pani doktor, żyłam z tą krzywdą. Trzymała mnie jak piec, nie pozwalając rozejść się. Trzymałam dom w pięści, ogród był pusty, nic nie rosło. Wszystko przeciwko niemu, by widział, iż żyję bez niego. A teraz umrze, a co zostanie? Z czym mam żyć? Pustka.
Patrzyłam na nią, a w jej duszy nie było spokoju. To jest, drogie moje, jak trzyma się żal, pielęgnuje go jak dziecko, a on pożera od wewnątrz. Myślisz, iż to twoja siła, a to twój krzyż, twoja więź.
Idź do niego, Zuzanno powiedziałam cicho. Idź. Nie dla niego. Idź dla siebie. Nie po wybaczenie, po prostu bądź przy nim. Samotny człowiek umiera strasznie.
Spojrzała na mnie oczami pełnymi takiej męki, iż moje własne wnętrze się skurczyło.
Nie dam rady, Pani doktor. Nie dam. Jestem kamieniem, nie człowiekiem.
I wyszła, tak cicho, jak przyszła. Założyła mokrą chustkę i zniknęła w szarej zasłonie deszczu.
Resztę wieczoru nie mogłam się uspokoić. Myślałam o nich, o tej rzece, co podzieliła losy. O dumie, silniejszej niż miłość. O przymierzu ojca, które stało się przekleństwem. Nie mogłam zasnąć, przewracałam się w łóżku. Rankiem postanowiłam iść sama do Fiodora. Zrobię zastrzyk przeciwbólowy i po prostu usiądę. Nie jako sanitariuszka, a jako człowiek.
Wrzuciłam płaszcz, włożyłam buty i przeszłam przez most na drugą stronę. Poranek już wstawał, mgła nad Wisłą rozpościerała się biała jak mleko. Zbliżyłam się do domu Fiodora, serce biło szybciej bałam się, iż spóźnię się. Drzwi do przedpokoju były otwarte. Weszłam cicho. Wewnątrz pachniało starym drewnem, ziołami i rosół z kurczaka. Zatrzymałam się, skąd ten rosół? Spojrzałam do pokoju i zobaczyłam
Zuzanna przy kuchence w starym fartuchu, włosy pod opaską. Jej twarz zmęczona, przygasła, ale żywa. Nie kamienna. Złapała mnie gestem: Cicho, Pani doktor. Śpi. Podeszłam na palcach do łóżka. Fiodor leżał blady, ale oddychał spokojnie, nie jak umierający. Na szafce stał szklankę z naparem dzikiej róży i wypiekanym ciastkiem.
Zszedłyśmy razem do kuchni. Zuzanna zamknęła drzwi i usiadła zmęczona na stołku.
Po tobie, Pani doktor, wracam do domu szepnęła. Chodzę od kąta do kąta, nie mogę znaleźć spokoju. Czuję, jakby zwierzę w środku gryzie. I nagle zrozumiałam to nie gniew, to strach. Boję się, iż odejdzie, a ja zostanę z tym kamieniem w sercu. A ojciec z portretu patrzy i kiwa głową. Nie chciał, żebym w nienawiści spaliła własne życie.
Westchnęła, a westchnienie to było jak uwolnienie.
Wzięłam garść bulionu, co rano przygotowałam, i poszłam do niego. Była noc. Myślałam, iż choćby umarł, przynajmniej po ludzku się pożegnam. Weszłam, a on leży, jęczy, prosi o picie. Nasmarowałam mu usta, potem łyżeczką podlałam bulionem. Łyka po łyce A potem otworzył oczy, spojrzał na mnie i rzekł wyraźnie: Zuzanno, moja ptaszyna wybacz. I płakał. Wyobraź sobie, Pani doktor! Ten kamień, ta skała płakał.
A ty? wydmuchnęłam. Co z tobą?
Zuzanna spojrzała na zmęczone dłonie, spoczywające na kolanach.
Nic. Usiadłam obok niego, wzięłam jego rękę i całą noc tak siedziałam. Nie powiedziałam wybaczam. Nie mogłam kłamać. Nie wybaczyłam mu, Pani doktor, za ojca, za czterdzieści lat wypalonego życia. To nie zmywa się jak kredą. Ale siedziałam przy nim, trzymałam jego dłoń, i czułam, jak gniew odpływa kropla po kropli. Nie on, a ja się leczyłam. Rano zasnął spokojnie, temperatura spadła. Będzie żył, chyba mój wrogi.
Patrząc na to dziś, pół roku minęło. Jesień ustąpiła zimie, zima ustąpiła wiośnie, a teraz lato w pełni. Słońce praży, trawa szumi, pszczoły brzęczą nad koniczyną błogosławieństwo!
Fiodor w końcu wrócił do sił. Nie od razu, ale Zuzanna postawiła go na nogi. Każdego dnia przechodziła przez rzekę, przynosząc mu mleko, piekąc ciastka. Milknęli. On jadł, mówił Dzięki, Zuzanno. Ona skinęła głową i odchodziła. Cała wieś patrzyła, bojąc się zakłócić to kruche, ledwie powstałe rozejm.
Pamiętam, jak szłam z dalekiego końca wsi, od rodziny Zawrockich, i postanowiłam przejść obok domu Fiodora. Zobaczyłam scenę, iż łzy samoczynnie wypełniły mi oczy. Jasne, ciepłe łzy.
Na skarpie, pod starą rozłożystą jabłonią, siedzieli dwaj. On i ona. Starzy, siwiejący. On coś robi z drewna gwizdek dla dzieci ze wsi. Ona obok, myje młode ziemniaki i opowiada mu cicho, iż w tym roku ogórki dopadły. Słońce przenika liście jabłoni, plamy światła tańczą na ich twarzach, na włosach, na rękach. Cisza wokół, spokój tak wielki, iż aż szkoda było głośno oddychać. Nie nazywają się już ptaszyną i samotnikiem. Są po prostu dwoma sąsiadami, którzy pod koniec życia odkryli, co naprawdę liczy się najważniejsze ciepło wyciągniętej dłoni i szklankę bulionu.
Zauważyli mnie i uśmiechnęli się.
Proszę usiąść, Pani doktor! zawołał Fiodor, już mocniejszy. Zuzanna zaraz przyniesie zimny kwaśny kisiel z piwnicy!
Usiadłam i piłam ten lodowaty, rozgrzewający kisiel, patrząc na nich, na rzekę lśniącą w słońcu i myślałam Powiedzcie mi, kochani, co to było? Niewybaczenie? A może najczystsza forma przebaczenia, której nie potrzebuje słów? Co o tym myślicie?













