**Dzisiaj w moim dzienniku…**
„Mamo, już dłużej tak nie mogę” — Bogusia stała przy oknie, patrząc na szare, zachmurzone niebo.
„Co znaczy nie możesz? Dwadzieścia dwa lata mogłaś, a teraz nagle nie?” — Wanda Kazimierzowa załamała ręce, jej pomarszczona twarz wykrzywiła się z oburzenia. — „Oszalałaś na stare lata? O czym ty w ogóle myślisz?”
Bogusia gorzko się uśmiechnęła. O czym myśli? O nieprzespanych nocach, gdy czekała na męża z „spotkań biznesowych”. O wzgardliwych spojrzeniach, którymi obdarzał ją przy obiedzie. O tym, jak nazywał ją „starą kluchą” przed kolegami, a potem śmiał się — iż przecież trzeba mieć poczucie humoru.
„Myślę o tym, iż chcę wreszcie żyć dla siebie” — odparła cicho.
„Dla siebie?” — matka parsknęła krótkim śmiechem. — „A o mnie pomyślałaś? Gdzie ja się podzieję? Za moją emeryturę to tylko chleb kupię! Mikołaj nas obie utrzymuje, nawiasem mówiąc.”
Bogusia poczuła, jak do gardła podchodzi jej gulka. Zawsze tak — wystarczy, iż wspomni o sobie, a matka natychmiast wystawia rachunek. Dług, obowiązki, wina — wieczne kajdany, które wlecze przez całe życie.
„Znalazłam pracę, mamo. Jako księgowa w prywatnej firmie.”
„Co?!” — Wanda Kazimierzowa opadła na krzesło, przyciskając dłoń do piersi. — „Więc dlatego chodziłaś na te kursy? Przygotowywałaś się? Za moimi plecami to uknułaś?”
„Nie jestem zobowiązana…”
„Owszem, jesteś!” — matka podniosła głos. — „Wychowywałam ciebie, noce nie spały! Życie ci poświęciłam! A teraz chcesz wszystko zniszczyć? Z jakiego powodu? Z powodu swoich kaprysów?”
W przedpokoju zatrzasnęły się drzwi — wrócił Mikołaj. Jego ciężkie kroki zabrzmiały jak wyrok. Bogusia zaciśniętą pięści poczuła, jak paznokcie wbijają się jej w dłonie.
„O czym dyskutujemy, panie?” — jego głos, jak zwykle, ociekał miodem, gdy był ktoś obok. — „Wando Kazimierzowo, tak pani krzyczy, iż sąsiedzi się zbiegną.”
„Twoja żona oszalała!” — matka natychmiast przeszła na zięcia. — „Mówi, iż się do pracy zatrudniła, rozwodu chce!”
Mikołaj powoli odwrócił się do Bogusi. W jego oczach mignęło coś zimnego, zdradzieckiego.
„Tak?” — przeciągnął. — „I od kiedy to wymyśliłaś, kochanie?”
Bogusia poczuła, jak po plecach przebiegł jej dreszcz. Ten ton znała aż za dobrze — pozornie łagodny, a zapowiadający burzę.
„Nie wymyśliłam, Mikołaju. Zdecydowałam” — sama była zaskoczona stanowczością własnego głosu.
„Zdecydowała!” — matka znów załamała ręce. — „Mikołaju, no powiedz jej! Pewnie menopauza jej odbiła, zupełnie rozum straciła!”
„Mamo!” — Bogusia odwróciła się gwałtownie. — „Przestań! Mam pięćdziesiąt dwa lata, nie jestem ani histeryczką, ani wariatką. Po prostu nie chcę już…”
„Czego nie chcesz, moja droga?” — Mikołaj podszedł bliżej, jego uśmiech nie sięgał oczu. — „Może nie podoba ci się mieszkanie? Albo samochód nie ten? Albo biżuterii za mało?”
„Przestań” — Bogusia cofnęła się do okna. — „Świetnie wiesz, iż nie o to chodzi.”
„A o co? O tę młodą sekretarkę, z którą go widziałaś?” — wtrąciła Wanda Kazimierzowa. — „Wielka rzecz! Każdy facet ma słabości. Zamknij oczy i znoś, jak wszystkie porządne kobiety!”
Bogusia poczuła, jak coś w niej pęka. Proszę bardzo — „znoś”. Ile razy słyszała to „znoś” w swoim życiu? Znoś, gdy mąż cię upokarza. Znoś, gdy zdradza. Znoś, bo tak trzeba, bo „wszyscy tak mają”, bo „pomyśl o matce”.
„Wiesz co, droga moja” — Mikołaj usiadł na podłokietniku fotela, zakładając nogę na nogę — „powiedzmy to wprost. Przecież wiesz, iż sama nie dasz rady? Jaka praca w twoim wieku? Komu ty jesteś potrzebna?”
„Niepotrzebna?” — Bogusia nagle się roześmiała, a jej matka aż drgnęła. — „Masz rację, Mikołaju. Właśnie to mi wmawiałeś przez te wszystkie lata. Że jestem nikomu niepotrzebna, iż nic nie znaczę, iż powinnam być wdzięczna za każde twoje spojrzenie.”
„Córeczko…” — matka spróbowała złapać ją za rękę — „ty się nakręcasz…”
„Nie, mamo” — Bogusia delikatnie, ale stanowczo wyswobodziła rękę. — „Pierwszy raz od wielu lat widzę wszystko jasno. I odchodzę.”
„Nigdzie nie odchodzisz” — syknął Mikołaj, tracąc nagle swoją sztuczną łagodność. — „Zapomniałaś, na kogo jest wpisane mieszkanie? I kto płaci za leczenie twojej matki?”
„Właśnie o to chodzi” — Bogusia poczuła dziwny spokój. — „Nareszcie pokazałeś swoje prawdziwe oblicze. choćby przy mamie się nie powstrzymałeś.”
„Bogusiu, córeczko…” — Wanda Kazimierzowa złapała się za serce — „przecież mnie nie zostawisz? Gdzie ty pójdziesz?”
„Mam mieszkanie. Wynajęłam je tydzień temu.”
„Co?!” — krzyknęli jednocześnie matka i mąż.
„Tak, wyobraźcie sobie. Małe, na obrzeżach. Ale moje. A adekwatnie wynajęte, ale moje.”
Mikołaj wybuchnął śmiechem:
„A za co je utrzymasz? Za pensję niedouczonej księgowej?”
„Wcale nie jestem niedouczona” — odparła cicho Bogusia. — „Ukończyłam kurs z wyróżnieniem. I dostałam dobrą posadę.”
„Zdrajczyni!” — nagle wyrzuciła z siebie matka. — „Wychowywałam cię nie po to, żebyś na stare lata po wynajmowanych kątach się tułała! Co ludzie powiedzą?”
„Ludzie, ludzie…” — Bogusia pokręciła głową. — „Całe życie myślałaś o tym, co powiedzą ludzie. A co ja powiem — nigdy cię nie interesowało.”
Skierowała się do sypialni, wyciągnęła wcześniej spakowaną torbę. Mikołaj zastąpił jej drogę:
„Stój! Nigdzie nie idziesz!”
„Odejdź” — głos Bogusi stał się stalowy. — „Rozwód już w toku. I nie próbuj straszyć — mam nagrania twoich gróźBogusia minęła go bez słowa, wychodząc na klatkę schodową, gdzie pierwszy raz od lat odetchnęła pełną piersią, czując, iż jej nowe życie właśnie się zaczyna.