Dawno temu, gdy warszawskie ulice spowijał gęsty deszcz, tłum w metrze wylewał się na chodniki przed stacją. Ci, co mieli parasole, zatrzymywali się w drzwiach, szukając ich w torbach, a ci bez osłony zwlekali z wyjściem, choć z tyłu popychał ich niecierpliwy tłum.
— Weź parasol — mruknął Krzysztof, już stojąc na deszczu.
— Nie mam — odparła Jagoda, pozwalając się ponieść fali ludzi.
— Rano mówiłem, iż będzie padać — zirytował się, spoglądając tęsknie na schody metra.
— Spóźniałam się, zawróciłam w głowie… Mógłbyś i ty zabrać. Zresztą, twój parasol jest większy, zmieścilibyśmy się oboje.
— No dobrze, nie jesteśmy z cukru, nie rozpuścimy się — odburknął i ruszył przed siebie, a Jagoda ledwo nadążała.
— Właśnie iż duży. Wczoraj taszczyłam go cały dzień, a deszczu ani śladu. Ty masz składany. Po co go w ogóle wyciągałaś z torebki?
— Suszyłam…
Szli, kłócąc się przez szum ulewy.
— Zawsze znajdziesz sobie wytłumaczenie, a mnie ustawiasz jako winną — powiedziała zmęczona Jagoda.
— Nie obwiniam cię, tylko stwierdzam…
— Stwierdzasz tak, iż znów czuję się winna. Nie można było powiedzieć inaczej? Albo w ogóle się nie odzywać? Mam dość twoich docinków. Potrafisz z drobiazgu zrobić koniec świata.
— Deszcz nazywasz drobiazgiem? — nie odwracając się, spytał. — Po prostu mówię…
— Och, nie zaczynaj znowu. Dość! — przerwała mu, łapiąc powietrze.
Krzysztof jeszcze coś mamrotał, ale ona milczała, aż i on ucichł. Jagoda wiedziała, iż nie miała racji, a ten deszcz… Ubranie przylgnęło do ciała, woda spływała z włosów.
Kiedy to się zaczęło? Drobne utarczki, docinki. A może zawsze tak było? Pewnie. Tylko wcześniej starała się ustępować, gasić iskry, zanim rozgorzeje kłótnia.
Naprzeciw szedł mężczyzna. Też bez parasola, ale kroczył tak, jakby czerpał przyjemność z deszczu. Powoli, z rękami w kieszeniach jeansów. Serce Jagody zabiło szybciej, wyprzedzając myśli. Bartosz!
Nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy. On też na nią patrzył, ale mijając ją, odwrócił oczy. Jak to rozumieć? To był on! Nie mogła się pomylić. A jednak przeszedł obok, choćby nie skinął głową. Może się myliła? Tyle jest podobnych ludzi. Wciągnęła gwałtownie powietrze — nie oddychała cały ten czas. Łzy napłynęły do oczu, ale twarz i tak była mokra od deszczu.
— Znasz go? Czemu się tak gapił? — Krzysztof nachylił się, próbując zajrzeć jej w oczy.
— Nie. Pewnie pomyliłam się — wykrztusiła po chwili.
*”Ale dlaczego udawał, iż mnie nie zna?”* — pytało ją serce.
— Kłamiesz. Patrzyliście na siebie jak… Wyglądasz, jakbyś ujrzała ducha.
*”Bo tak było”* — pomyślała, ale powiedziała tylko:
— Wygląda jak mój kolega z roku. Pomyliłam się. Sam widziałeś, choćby nie kiwnął głową. — Starała się mówić spokojnie, choć w środku gotowało się. — Zazdrościsz mi? — Próbowała rozładować sytuację żartem.
— Jesteś zdenerwowana — nalegał Krzysztof.
— Przestań mnie przesłuchiwać! Nie. Znam. Go! — krzyknęła.
*”Ma rację, ujrzałam ducha. Tak bardzo starałam się o nim zapomnieć! Skoro udawał, iż mnie nie zna, to i ja go nie chcę. Zdradził mnie…”*
— Przyznaj się, iż coś było między wami, skoro tak reagujesz — spytał obojętnie Krzysztof.
— Czego chcesz? Zostaw mnie — błagała.
Wreszcie dotarli do domu.
— Pierwsza do łazienki! — rzuciła, wpadając do środka i znikając w drzwiach.
Mąż coś mruknął, ale odkręciła wodę, by go nie słyszeć. *”I tak wyglądam… I on mnie taką zobaczył. Nic dziwnego, iż przeszedł obok. A to wszystko przez ten deszcz…”* — myślała, spoglądając w lustro.
Zrzuciła mokre ubranie, wrzuciła do pralki i znów spojrzała na swoje odbicie. Smukła sylwetka, niewielkie piersi nie straciły kształtu, na twarzy ani jedna zmarszczka. Cieszyła się, iż natura obdarzyła ją gęstymi, ciemnymi rzęsami. Rzadko używała makijażu. *”Jeszcze by brakowało rozmazanej tuszu jak u kobry. Ale nieźle wyglądam. A on się zmienił, dojrzał, rysy twarzy ostrzejsze…”*
Weszła pod prysznic. Gorąca woda rozgrzewała, zmywając zmęczenie. Stała tak, nie mogąc uwolnić się od wspomnień…
***
Jagoda podbiegła do tablicy z listami przyjętych na studia. Tłum kandydatów zasłaniał nazwiska.
— Przepuśćcie! — zirytowana, zaczęła przepychać się do przodu.
— Proszę bardzo — ustąpił jej miejsca jakiś chłopak.
Znalazła swoje nazwisko, ale ciągle popychana, gubiła wiersz. W końcu potwierdziła — dostała się. Przecisnęła się z powrotem.
— Gratulacje — usłyszała obok.
Odkręciła głowę — nieznajomy.
— Dzięki. Też się dostałeś? — uśmiechnęła się.
— Tak. Będziemy razem studiować.
— Super.
We wrześniu spotkali się jak starzy znajomi. Mieli różne grupy, widywali się na wykładach i w stołówce. Bartosz zerkał na nią, uśmiechał się, ale nie próbował zagadać. *”Cześć. Co słychać? Narazie.”* Tyle.
Kiedy zbliżała się sesja po pierwszym roku, Jagoda wyszła z budynku uczelni i zawahała się. Nadciągała burzowa chmura, a ona nie wzięła parasola. *”Może przeczekam? Czy zdążę do domu?”*
— O! — z drzwi wyszedł Bartosz.
— Masz parasol? — spytała.
— Nie. Zdążymy. Chodź szybciej.
Ale po trzystu metrach spadły pierwsze ciężkie krople.
— Biegiem! Tam mój blok. — Chwycił ją za rękę i pobiegli, a deszcz przybierał na sile.
Gdy wpadli do klatki, nie mieli na sobie suchej nitki.
— Jest ktoś w domu? — spytała, wchodząc za nim na drugie piętro.
— Mama — odparł, wkład