W malej wiosce o nazwie Jasna Łąka unosił się zapach świeżego chleba, który Maria Kowalska piekła w starej piekarniku. Nagle do drzwi zapukano, a spokój kuchenny rozpłynął się jak dym. Maria wytarła ręce w fartuch i pobiegła otworzyć.
— Mamo, poznaj, to Ola, moja narzeczona — na progu stał jej syn Krzysiek, promieniejąc szerokim uśmiechem.
Maria spojrzała na dziewczynę i zdrętwiała jak rażona piorunem. Ola była wysoka, prawie dwa metry, w krótkiej spódnicy, na wysokich obcasach, z intensywnym makijażem i ogromną torbą w ręce.
— Witaj — wykrztusiła Maria, starając się ukryć zaskoczenie. — Janek, chodź tu! — krzyknęła do męża. — Krzysiek przywiózł naszą przyszłą synową, poznaj ją!
Janek, człapiąc kapciami, wyszedc w rozciągniętej koszulce. Zobaczywszy Olę, stanął z rozdziawioną buzią, jakby ujrzał ducha.
— No witajcie — mruknął i, ocknąwszy się, wrócił do pokoju, by się przebrać.
Maria spojrzała na niego pełnym wyrzutu wzrokiem. Gdy syn dwa dni temu oznajmił, iż przyjedzie nie sam, ucieszyła się. Krzysiek miał już ponad trzydziestkę, najwyższy czas założyć rodzinę. Wyobrażała sobie skromną dziewczynę, może z warkoczem, w prostej sukience. Ale Ola? Tego się nie spodziewała. Szpilki, jaskrawe paznokcie, torba, z której wystawały jakieś pióra. To był wyzwanie dla wszystkiego, co Maria uważała za normę.
— Wejdź, Ola — powiedziała, starając się zachować twarz. — Janek, weź torbę, nie stoisz przecież jak słup soli!
Janek, już w czystej koszuli, chwycił bagaż Oli i wprowadził gości do domu. Maria, korzystając z chwili, szepnęła synowi:
— Krzysiek, kogoś ty przywiózł? Co to za styl?
— Mamo, nie zaczynaj — roześmiał się Krzysiek. — Ona tylko z wierzchu taka. W środku to prawdziwe złoto, sam się przekonasz.
Maria sceptycznie prychnęła i, przeżegnawszy się, mruknęła:
— O Jezu, strzeż i chroń, ależ mam niespodziankę.
W domu zawrzało. Mężczyźni coś szeptali przy stole, a Ola rozlokowała się w pokoju Marii i Janka, rozpakowując swoje rzeczy. Maria patrzyła ze zdumieniem, jak z torby wyłaniają się kapelusze z piórami, stroje kąpielowe i jakieś błyszczące szmatki.
— A to co? — podniosła z obrzydzeniem coś, co przypominało dwie nitki.
— To bielizna — odparła beztrosko Ola. — Chce pani? Mam jeszcze.
— Dziękuję, postoję — burknęła Maria, czując, jak krew napływa jej do twarzy. — A czemu w ogóle naszym pokojem władasz?
— U Krzysia miejsca mało, a wujek Janek powiedział, iż się nie gniewają — uśmiechnęła się Ola.
— Wujek Janek, tak? — syknęła Maria, rzucając mężowi spojrzenie. — No, no.
Złapała Janka za rękę i wyciągnęła go na podwórko.
— Zgłupiałeś? Nasz pokój oddajesz? Na kanapie teraz spać będziesz, gościnny ty mój! — syczała.
W tym momencie z obory dobiegło muczenie krowy.
— O rety, Zosię trzeba wydoić przez was! — załamała ręce Maria i pognała do obory.
Ola, usłyszawszy to, wybiegła za nią.
— Mogę spróbować? — zapytała nieśmiało. — Nigdy krowy nie doiłam.
Maria zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
— W tym? — spytała sarkastycznie, wskazując na szpilki Oli.
— Zaraz się przebiorę! — Ola wpadła do domu i wróciła po chwili w szortach i t-shircie.
Maria westchnęła.
— No dobra, chodź. Tylko chustkę załóż.
— A kapelusz mogę? — zaświergotała Ola. — Mam taki ładny, z kwiatami.
— Chustkę! — uciąłaby Maria. — Kapelusz, co też się nie wymyśli…
W oborze podała Oldze wiaderko.
— Taki ruch, rozumiesz? A ja pójdę śniadanie robić.
Minęło pół godziny, a Ola nie wracała. Maria nakryła do stołu i, mrucząc, poszła do obory. Ujrzawszy scenę, nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Ola, z chustką na bakłak, krążyła wokół krowy, zaglądając to z jednej, to z drugiej strony, i coś mamrotała.
— No nic, wszędzie szukałam! — tłumaczyła się, gdy Maria, śmiejąc się, pokazała jej, jak doić jak należy.
Po śniadaniu Ola postanowiła się opalać. Rozłożyła koc, włożyła kostium i położyła się na podwórku. Janek, który od tygodnia unikał pracy, nagle chwycił za kosę i zaczął kosić trawę przy płocie, zerkać ukradkiem na gościa.
— Ola, pomożesz maliny zbierać? — zaśpiewała słodko Maria. — Zrobimy konfiturę, kompot.
— Jasne, ciociu Marysiu! — ożywiła się Ola.
W malinach Maria dała jej słoik. Ola zabrała się do roboty z takim zapałem, iż Maria aż się zdziwiła. Ale wtedy zagadnęła ją sąsiadka i gadały ze sobą dobre pół godziny. Maria narzekała, iż marzyła o innej synowej, a sąsiadka radziła, żeby nie oceniać pochopnie.
Gdy wróciła do ogrodu, Ola zniknęła.
— Ola, gdzie jesteś? — zawołała.
— Tutaj! — dobiegło z pokrzyw.
Ola wyszła, cała w rzepach, z rozczochranymi włosami.
— Co ty tam robiłaś? — zdziwiła się Maria. — Tam cudza ziemia, opuszczony dom!
— Ale maliny większe — odparła dumnie Ola, pokazując pełny słoik.
— Oj, ty moja biedaczko — westchnęła Maria. — Chodź, rzepy ci z włosów wyczesywuję.
Na ganku, uzbrojona w grzebień, Maria zaczęła porządkować Oldze włosy, wypytując ją przy tym o życie. Ola, bez ogródek, opowiadała:
— Wychowywałam się z babcią. Rodzice ciągle w podróżach, a potem ich zabrakło. Po szkole pracowałam jako kelnerka, później zmywałam naczynia. Potem zaproponowano mi pracę modelki, ale mi się nie spodobało. A gdy poznałam Krzyśka, zapKiedy pół roku później na weselu tańczyli do białego rana, Maria uśmiechała się pod nosem, myśląc, iż czasem życie pisze najlepsze scenariusze.