Kinga i Marek szykowali się do ślubu. Ich wesele było w pełnym rozkwicie, gdy prowadzący ogłosił: nadszedł czas na prezenty. Pierwsi gratulacje złożyli rodzice panny młodej. Następnie podeszła do nich matka Marka, Barbara Janowa. W rękach trzymała duże pudełko przewiązane jasnoniebieską wstążką.
— Ojej! Ciekawe, co jest w środku? — szepnęła do ucha Marka podekscytowana Kinga.
— Nie mam pojęcia. Mama trzymała to w tajemnicy — odpowiedział zakłopotany pan młody.
Postanowili rozpakować prezenty dopiero następnego dnia, gdy opadnie weselny kurz. Kinga zaproponowała, by zacząć od pudełka od teściowej. Rozwiązali wstążkę, zdjęli pokrywkę i zajrzeli do środka… oniemieli z zaskoczenia.
Kinga dawno zauważyła u Marka pewną dziwną cechę: nigdy bez pytania nie brał choćby drobiazgu.
— Mogę zjeść ostatniego cukierka? — pytał nieśmiało, patrząc na wazonik z samotnym karmelem.
— Jasne! — odpowiadała zdziwiona Kinga. — Nie musiałeś choćby pytać.
— Przywykłem — uśmiechał się zawstydzony, gwałtownie rozwijając papierka.
Dopiero po kilku miesiącach Kinga zrozumiała, skąd wzięła się ta nieśmiałość u przyszłego męża.
Pewnego dnia Marek zaproponował, by pozowała go z rodzicami — Barbarą Janową i Janem Andrzejem. Na początku teściowa wydawała się Kingi miłą kobietą. Pierwsze wrażenie gwałtownie się rozwiało, gdy Barbara Janowa zaprosiła ich do stołu.
Przed gośćmi postawiono dwa talerze, na których gospodyni położyła po dwie łyżki ziemniaków i maleńki kotlet. Marek gwałtownie opróżnił talerz i, ściszając głos, nieśmiało poprosił o dokładkę.
— Ile można jeść?! Za czterech pochłaniasz! Ciebie nie wykarmić! — głośno oburzyła się Barbara Janowa, wprawiając Kingę w osłupienie.
Gdy o dokładkę poprosił Jan Andrzej, Barbara Janowa z euforią nałożyła mu pełny talerz. Kinga z trudem dojadła kolację, wstrząśnięta jawną niechęcią teściowej do własnego syna.
Później, przy przygotowaniach do ślubu, Barbara Janowa pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nie podobało jej się dosłownie wszystko: pierścionki, restauracja, menu.
— Po co takie wydatki?! Można było znaleźć taniej! — mówiła z nieskrywanym wyrzutem.
Pierwsza straciła cierpliwość Kinga.
— Dajcie nam samym się tym zająć! — wybuchnęła. — To nasze pieniądze i nasza decyzja!
Uśmiercona Barbara Janowa przestała dzwonić, a choćby zagroziła, iż nie przyjdzie na wesele.
Dwa dni przed uroczystością Jan Andrzej sam przyjechał do młodych.
— Synku, pomóż mi z prezentem — poprosił, prowadząc Marka do samochodu.
Okazało się, iż ojciec sam kupił młodym pralkę — by nie zależeć od kaprysów żony. Przyznał, iż z Barbarą Janową mocno się pokłócili: uznała choćby prezent dla własnego syna za zbyt drogi.
W dzień ślubu Barbara Janowa jednak się pojawiła — w eleganckiej sukni, taksówką. Zachowywała się grzecznie, wręczyła duże pudełko z niebieską wstążką, a potem zniknęła w wirze zabawy.
Następnego ranka Kinga i Marek niecierpliwie rozpakowali pudełko. Oczekiwanie zamieniło się w rozczarowanie.
— Ręczniki? — powiedziała niedowierzająco Kinga, wyciągając pierwszy.
— I skarpety — westchnął ciężko Marek, podnosząc dwie pary frotowych skarpet. — Ojciec miał rację… Mama dała pierwszą lepszą rzecz, jaką znalazła pod ręką. Trudno uwierzyć, iż stała się tak skąpa. Lepiej by w ogóle bez prezentu przyszła.
Ale na tym historia się nie skończyła. Kilka dni później Barbara Janowa zadzwoniła do syna, by… dowiedzieć się, kto i co im podarował na ślub.
— No mów! Co teściowa dała? A wujek Jarek? A koleżanki Kingi, co przyniosły? — dopytywała się.
Nie chcąc rozmawiać o cudzych prezentach, Marek krótko odparł:
— Mamo, to nie twoja sprawa. My z Kingą jesteśmy zadowoleni.
Po czym po raz pierwszy w życiu odłożył słuchawkę bez grama wyrzutów sumienia.
Życie uczy nas jednego: dobroci nie mierzy się ceną prezentu. Ale szacunek, jak i miłość, objawiają się w drobiazgach. A tych — u Barbary Janowej, niestety, zabrakło.