— TY ŻONY POD PANTOFLEM?! — teściowa aż oniemiała, widząc, jak jej syn samodzielnie krząta się przy kuchence.
Wanda Zawadzka przyjechała do nas po raz pierwszy od ośmiu lat. Dokładnie od czasu, gdy jej syn, Bartosz, i ja wzięliśmy ślub. Mieszkała w małej wsi pod Białymstokiem i rzadko wyjeżdżała do miasta — wiek, zdrowie i gospodarstwo trzymały ją na uwięzi. Tym razem jednak sama oznajmiła: „Przyjadę, zobaczę, jak wamy żyjecie. Dzieci, rodzina, mieszkanie na kredyt — powinnam to zobaczyć na własne oczy”.
Przyznam, ucieszyłam się. Przez tyle lat ani jednej wizyty, ani życzeń, choćby zwykłego „jak tam” przez telefon. Liczyłam, iż może się rozluźni, pogadamy, zbliżymy się. Przyjęliśmy ją jak królową: pokazaliśmy pokój, przygotowaliśmy smakołyki, wręczyliśmy mięciutki szlafrok i wygodne kapcie. Staraliśmy się oboje — ja i Bartek. Choć między pracą a domem biegaliśmy jak w ukropie, gość w takim wieku wymagał uwagi.
Pierwsze dni minęły spokojnie. Bez ekscesów. Aż nadszedł poranek soboty. W końcu pozwoliłam sobie pospać — po tygodniu byłam wykończona jak koń w zaprzęgu. Bartek wstał wcześniej. Zawsze był troskliwy, uwielbiał robić niespodzianki. Tego dnia postanowił zaserwować nam zaawansowany śniadaniowy performance.
Słyszałam, jak majstrował w kuchni — buczała ekspres do kawy, skwierczała patelnia, unosił się zapach chrupiących tostów z masłem. Uśmiechałam się w poduszkę. Mój facet. Mój Bartek. Ta sielanka trwała dokładnie do momentu, gdy do kuchni wtargnęła Wanda.
Jej głos przebił się przez zamknięte drzwi:
— Co to ma znaczyć?! Co ty tu robisz, synku? Przy garach?! W fartuchu?!
— Mamo, chciałem zrobić śniadanie. Jesteś zmęczona po podróży. Kinga śpi — niech sobie odpocznie. Sam lubię gotować, wiesz…
— Natychmiast zdejmij tę hańbę! Facet w kuchni to wstyd! Nie po to cię wychowywałam! Twój ojciec całe życie choćby szklanki nie umył, a ty się tu babrzysz przy jajecznicy jak jakaś sprzątaczka! A Kinga, między nami mówiąc, dlaczego się wyleguje?! To jej obowiązek, nie twój! Zupełnie pod butem żony siedzisz, aż oczy bolą patrzeć!
Leżałam w sypialni, przygryzając kołdrzeby i nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy wstać i interweniować. Jej słowa wywołały we mnie mieszankę zażenowania, złości i niepokoju. Bałam się, iż ta wizyta na zawsze popsuje nasze relacje.
Wyszłam, gdy Walentyna zaczęła tracić oddech. Bartek wciąż trzymał łopatkę, a na patelni czerniał zrozpaczony omlet. Jego matka drżała z oburzenia, mamczyjąc coś o „zdeprawowaniu”, „braku zasad” i „męskiej godności”.
Musiałam zaparzyć melisę — inaczej zawał murowany, i to w wersji VIP na naszej podłodze. Usiadłam obok, wzięłam ją za rękę i spokojnie wytłumaczyłam:
— U nas jest inaczej. Jesteśmy partnerami. Ja gotuję, sprzątam, pierzę, pracuję. Ale Bartek też pomaga. Gotuje, bo lubi. Bo o nas dba. Czy to źle?
Nie słuchała. Twarz miała jak z kamienia, oczy pełne krytyki. Milczała, ale jej wzrok krzyczał: „Zrobiła z chłopa popychadło”. Kiedy po dwóch dniach wyjechała bez pożegnania, zrozumiałam — nigdy nie zaakceptuje naszego życia.
Później Bartek wyznał, iż narzekała przez telefon do teścia: „Nasz chłopak teraz żonę obsługuje, biedaczysko, choćby się nie wyśpi — o świcie już przy kuchni”. A ja pomyślałam: co za straszny świat, w którym troska to wstyd, a miłość nazywa się „zniewieścieniem”.
Nie złościłam się. Było mi tylko żal. Jej — bo przeżyła życie, gdzie kuchnia to kajdany. Jego — bo musiał walczyć o prawo do bycia dobrym mężem. I siebie — bo tak bardzo liczyłam, iż się zaprzyjaźnimy.
Ale przynajmniej wiem jedno: mój facet to nie „pantoflarz”. To człowiek, który kocha. A jeżeli komuś to nie pasuje — jego problem, nie mój.