Ostatnie spotkanie w jesiennym parku

twojacena.pl 2 dni temu

Ostatnie spotkanie w jesiennym parku

Spotkali się w tym samym parku, w którym wszystko rozpoczęło się dwadzieścia lat temu w Łazienkach Królewskich, gdzie liście szeleszczą jak stare listy. Nie z premedytacji, a z kaprysu złowrogiego, październikowego wiatru, który przeczesywał miasto, rozwijając kartki z zapomnianych żyć.

Edek szedł alejką, wybrukowaną żółtymi latarniami, a w kieszeni płaszcza spoczywał zgnieciony bilet na pociąg odjeżdżający tej nocy. Odjeżdżał na zawsze, a ta krótka przechadzka była jego cichym pożegnaniem z miastem, w którym spędził całe lato i pierwszą młodość.

Ona siedziała na ich ławce. Na tej samej, z odłamywającym się fragmentem betonu na siedzeniu i tajemniczymi inicjałami M.+W. wyrytymi w oparciu. Otulona beżowym płaszczem, wpatrywała się w staw, gdzie kaczki przybijały się do brzegu, wyciągając okruszki chleba od nielicznych przechodniów.

Edek stanął, a serce wykonało starą, zapomnianą gestę nie zabiło, a raczej kołysało się niczym wahadło mierzające czas wstecz. Rozpoznał ją spośród tysięcy nie w wyglądzie tego nieco zmęczonego dżentelmena, ale w pochyleniu głowy, w tym, jak trzymała splecione dłonie na kolanach.

Wanda? rzekł, a głos jego był szorstki i obcy.

Odwróciła się nie od razu, nie z przerażeniem, ale tak, jakby czekała na to wezwanie. Szare, zielone oczy rozbłysły.

Edek? Boże Edek.

Usiadł obok, zachowując przyzwoitą odległość, w której mogłyby pomieścić się dwa dziesięciolecia. W powietrzu unosił się zapach mokrego liścia, dymu i drogich perfum nie tych, które pachniały w ich młodzieńczych latach, słodkich i porywczych.

Co tu robisz? zapytała niemal chóralnie, po czym oboje wybuchli niezdarnym śmiechem.

Okazało się, iż przybyła na spacer po spotkaniu w Instytucie Technicznym niedaleko, a on właśnie się żegnał.

Nastała chwila ciszy, jednocześnie przyjemna i przytłaczająca.

Pamiętasz, nagle zaczęła, patrząc na wodę, jak po raz pierwszy się tu spotkaliśmy? Jeździłeś na deskorolce i prawie mnie strąciłeś.

Nie prawie, to faktycznie mnie powaliłeś uśmiechnął się Edek. Upadłaś w kałużę, a ja zamiast przeprosić, krzyczałem, iż złamałaś mi deskę.

A ja płakałam nie z powodu podniszczonych rajstop, ale iż byłeś taki nieokrzesany Wanda pokręciła głową, a w kącikach jej oczu pojawiły się promyki zmarszczek, które wydawały się mu piękniejsze niż wszystkie ozdoby świata. A potem przyszedłeś następnego dnia z pudełkiem czekolad Wiewiórka.

I siedzieliśmy na tej ławce aż zapadł zmrok dodał cicho.

Wtedy pamięć, niczym stary projektor, rozświetliła ekran rzeczywistości jaskrawymi, lekko wyblakłymi kadrami. Młodzi, rozbawieni, piekli kiełbaski nad ogniskiem z przyjaciółmi; ona, poplamiona sadzą, podawała mu łyżkę, a on udawał, iż gryzie w palec. Biegli pod ulewnym deszczem po premierze filmu, przemoczonymi do suchej nitki, krzycząc z zachwytu. Dał jej na urodziny srebrny pierścionek z maleńkim szafirem, wydając na to wszystkie letnie zarobki, a ona płakała, przyciskając dłoń do ust.

Rozmawiali o tym teraz, a słowa układały się łatwo, jakby nie były schowane przez lata pod warstwą codzienności, rozczarowań i dorosłych spraw.

A pamiętasz, jak pokłóciliśmy się o uczelnię? zapytała Wanda. Ty chciałeś studia w Krakowie, a ja nie mogłam wyjechać z powodu mamy.

Byłem taki głupi wyszeptał Edek. Mówiłem, iż jeżeli kochasz, pojechałbyś choćby na koniec świata.

A ja mówiłam, iż jeżeli kochasz, to zrozumiesz westchnęła. Byliśmy tak młodzi i pewni, iż miłość to cudowna siła rozwiązująca wszystko. A ona okazała się krucha jak pierwszy lód na stawie.

Milczeli. Wiatr z klonu zrzucił kolejną porcję liści, które zakręciły się w wolnym, pożegnalnym walcu.

Wszystko u ciebie w porządku? zapytał, już znając odpowiedź. W porządku nie oddawało ich życia. Ona miała rodzinę, pracę, on własną firmę w innym mieście, troski i obowiązki. Wszystko było normalne, ale nie w porządku w sensie, w jakim dwudziestoletni ludzie rozumieli to słowo na tej ławce.

Tak odpowiedziała, a w jej oczach odbijał się ten sam odcień. Wszystko w porządku.

Wyciągnął z kieszeni i ścisnął w dłoni ten sam bilet. Papier, który dzielił go od miasta, od parku, od niej.

Wiesz powiedział, podnosząc rękę wciąż pamiętam zapach twoich włosów. Nie perfumy, a same włosy. Mieszankę szamponu jabłkowego i słońca.

Wanda spojrzała na niego, a oczy jej zabłysły.

A ja pamiętam, jak gwizdałeś. Miałeś wyjątkowy gwizd na dwa palce. Gwizdałeś, podchodząc do mojego podwórka, a ja wybijałam się na balkon jak szalona.

Spróbował teraz gwizdnąć, ale zabrzmiało to cicho i niepewnie. Umiejętność zgasła. Oboje znów się uśmiechnęli, tym razem z lekkim, przeszywającym smutkiem.

Nadszedł czas, by odejść. Wstali z ławki jednocześnie, jakby z dawnego nawyku.

Do widzenia, Edek rzekła.

Do widzenia, Wando.

Nie przytulili się, nie pocałowali w policzek. Po prostu rozeszli się w przeciwne strony alei, tak jak dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze wierzyli, iż spotkają się jutro. A dziś już nigdy.

Edek dotarł do wyjścia z parku, odwrócił się. Wanda już była daleko, smukła sylwetka znikająca w zmierzchu. Wyciągnął bilet, spojrzał na rozmyte litery i cyfry, a potem powoli, bez pośpiechu, podarł go na kilka kawałków i wrzucił do kosza.

Nie odjechał z ciężarem w sercu. Po prostu zostawił go tam, gdzie był jego adekwatny spoczynek, a sam ruszył naprzód, ku zimnemu wieczorowi, niosąc jedynie słodki, odległy zapach jabłkowego szamponu.

Wyszedł poza płot parku, a miejski zgiełk spadł na niego ryki samochodów, dźwięk dzwonków, pośpieszne kroki przechodniów. W powietrzu unosił się zapach benzyny i kebabu z budki przy rogu. Zapiął płaszcz i poszedł niecelowo w stronę dworca, choć pociąg już na niego nie czekał.

Szły po znajomych uliczkach, a każdy zakręt stał się nie tylko częścią miasta, ale kartą z księgi, którą kiedyś pisali razem. Teatr Ród na schodach, gdzie całowali się pod nagłym deszczem. Dawna przytulna kawiarnia, w której Wanda po raz pierwszy spróbowała kawy po turecku i skrzywiła się: Smakuje jak gorzka ziemia. Teraz nad tym miejscem lśniła szyld dużego banku PKO.

Myśl o powrocie, o odnalezieniu jej i powiedzeniu Co? Że przez wszystkie te lata szukał jej odbicia w twarzach obcych kobiet? Że żaden sukces nie pachnie tak słodko, jak jej jabłkowy szampon? To byłoby szaleństwem. Byli już dorośli, z obowiązkami, harmonogramami, biografiami nie przeznaczonymi sobie nawzajem.

Tymczasem Wanda usiadła na innej ławce, zaledwie kilka kroków dalej. Patrzyła, jak wiatr niesie po wodzie ostatnie zwiędłe liście i rozmyślała, jak dziwnie ułożone jest życie. Dwie dekady całe życie, zbudowane przy innym człowieku, dorosły syn, obroniona rozprawa, stały rytm i wszystko to może zgasnąć w dziesięć minut przypadkowej rozmowy.

Przypomniała sobie, jak on patrzył na nią tym samym prostym, lekko badawczym wzrokiem, który kiedyś odbierał jej oddech. Wzrokiem nie profesora, a dziewczyny na deskorolce, przemoczonej po sufit, ale niezmiernie szczęśliwej.

Nagle poczuła ostry, niemal fizyczny impuls, by podskoczyć, pobiec, dogonić go. Zapytać: A co, jeśli? ale jej nogi nie słuchały. Były przyzwyczajone do umiaru, przewidywalności. Znały drogę do domu, do męża, który pewnie już martwił się, dlaczego tak długo zwlekała.

Zebrana myślami, Wanda wstała i ruszyła w stronę swojego Instytutu, gdzie czekał jej samochód. Szła, nie odwracając się na staw, na ławkę, na duchy ich młodości.

Edek dotarł do dworca. Wielka tablica rozkładów migotała nazwami miast, w których nikt na niego nie czekał. Podszedł do okienka.

Dokąd pan jedzie? zapytała kasjerka zmęczonym tonem.

Edek spojrzał na nią, potem na własne dłonie, które jeszcze chwilę temu ściskały bilet w niewiadomość.

Nigdzie szepnął. Już przybyłem.

Odwrócił się i odszedł od dworca. Nie wiedział, co przyniesie jutro. Może znajdzie tu pracę. Może wynajmie małe mieszkanie z widokiem na park. A może po prostu spędzi tu kilka dni, wdychając jesienny powiew.

Nie szukał już kolejnego spotkania z nią. To spotkanie już się odbyło. Potrząsnęło go, przywróciło pamięć, kim naprawdę jest pod warstwą lat i umów biznesowych.

Po raz pierwszy po długich latach nie miał pośpiechu. Był po prostu Edkiem, który kiedyś kochał Wandę. I to, dziwnie, wystarczyło tej wieczornej chwili. Przeszłość nie wróci, ale od niej można przestać uciekać. A w tej przystani kryła się gorzka, ale lecznicza wolność.

Szła więc po opustoszałych, wieczornych uliczkach, a miasto nie było już muzeum jego strat. Latarnie nie migotały jak girlandy przeszłości, ale po prostu rozświetlały drogę przed sobą. Czuł dziwny, lekki pustosław, jakby w duszy zwolniło się miejsce na coś nowego. Przeszłość w końcu go opuściła nie hukiem zamykających się drzwi, a cichym, przypominającym ulga westchnieniem. I w tej ciszy zaczynało się coś własnego, prawdziwego.

Idź do oryginalnego materiału