Pierwszy raz pojechałem nad Bałtyk w sezonie. Od razu chcieli mnie naciągnąć na pieniądze

natemat.pl 4 godzin temu
Nie jeździłem z rodzicami na tradycyjne wakacje nad morzem. Nie ciągnęło mnie tam też później, bo wolę chodzić po górach. Mam 31 lat i właśnie wróciłem z pierwszego pobytu nad Bałtykiem w szczycie sezonu. Myślałem, iż po spacerach po Krupówkach w Zakopanem nic mnie nie zdziwi. Ale do absurdu doszło już pierwszego dnia.


Boże, ile ja się nasłuchałem opowieści o koszmarnych wakacjach nad morzem w Polsce. Paragony "grozy", parawany, klimat jak na odpuście. Z roku na rok podkręcamy dyskusję o tym, co jeszcze może nas zaskoczyć nad Bałtykiem. W końcu powiedziałem: sprawdzam.

Wakacje nad Bałtykiem. Parawany to jeszcze nic...

Wiem, iż pewnie trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie wyjechałem nad polskie morze na wakacje. Do tej pory unikałem tłumów, wybierałem wczesną jesień albo wiosnę, kiedy plaże są puste. I szczerze mówiąc, kocham Bałtyk poza sezonem!

Ale czerwiec, lipiec i sierpień na naszym wybrzeżu to kompletnie inny świat. Miałem okazję zatrzymać się na tydzień w Stegnie, więc pomyślałem, iż skorzystam. Nie będzie tu narzekania, ile kosztuje nocleg, bo akurat ten problem miałem z głowy. 1 sierpnia zacząłem swoje pierwsze w życiu wakacje nad Bałtykiem.

Dodajmy... wakacje w fatalnym czasie, bo ten rok to pogodowy koszmar. Ostatecznie miałem sporo słońca, ale to nieistotne. Wspominam o tym tylko dlatego, iż tłumy mogły być o wiele większe, gdyby tylko w prognozach było nieco lepiej.

Z mojej "mety" na plażę miałem około 400 metrów. Żeby zobaczyć Polskę w "pigułce" w zasadzie nie musiałem ruszać się nigdzie indziej. To było jak trasa widokowa – z odsłoniętymi brzuchami ludzi, którzy nie czują różnicy, czy są bez koszulki na plaży, czy w środku miasta. Widziałem parę turystycznych miejsc na południu Europy i niestety robimy tu sobie słabą wizytówkę. Już nie wspominając o tych, którzy dumnie noszą zapasy napojów procentowych w czteropakach.

Prawdziwe 400 metrów grozy do samej plaży. Z panią, która nie dopilnowała swojego psa i biedny zwierzak prawie wylądował pod kołami auta. Z turystami, którzy nie ogarniają, iż swoich dzieci warto pilnować. Szczególnie gdy idzie się wzdłuż ruchliwej ulicy. Obok straganów, z których wyskakiwały chińskie gadżety (kolorowe, doczepiane włosy to jakiś hit lata 2025). gwałtownie zrozumiałem, dlaczego w powietrzu czuć plastik zamiast smażonej ryby.

Trochę jak Krupówki w wersji "hard", ale w Zakopanem to już tradycja. Może przyzwyczailiśmy się, iż to symboliczna stolica kiczu. Nad Bałtykiem takich miejsc są dziesiątki, więc mniej nas to rusza.

A na plaży... parawany to dla mnie kompletne dziwactwo, którego nie rozumiem, ale mi nie przeszkadza. Plażowanie nad Bałtykiem może być choćby przyjemne, o ile akurat nie traficie na dzikie tłumy, albo dziwne towarzystwo. Ja nie trafiłem, więc może miałem po prostu szczęście.

Paragony "grozy"? Prawie dałem się złapać


Prawdziwą wisienką na torcie są meleksy, które wożą turystów – każdy z głośnikiem i podkręconą muzyką (domyślcie się, jaką). Swoją drogą to i tak lepsze niż męczenie koni nad Morskim Okiem. Ale jeden z takich pojazdów dał mi pretekst do napisania tego tekstu.

Pierwszego dnia poszliśmy wzdłuż plaży ze Stegny do Jantaru. To niecałe 6 km, czyli dystans na pół godziny biegu. Na miejscu złapała nas ulewa, więc spontanicznie zapytaliśmy, ile kosztuje podróż meleksem z Jantaru do Stegny. W czarnym scenariuszu pomyślałem, iż 40 zł. To i tak dużo.

Pani z pierwszego pojazdu bez wahania odpowiedziała: 80 zł... za osobę! Było nas dwóch, więc ta przyjemność kosztowałaby nas 160 zł. Za dwa bilety do miejscowości 6 km dalej. Pojazdem, z którego łatwiej wypaść niż wygodnie usiąść. Weźmy czteroosobową rodzinę. jeżeli musieliby pilnie wrócić, dostaliby paragon na 320 zł. Czego nie rozumiecie?

Serio, mam dystans do cen w turystycznych miejscach, ale to już była próba oszustwa. Podziękowaliśmy i poszliśmy dalej. Zresztą na złość tej pani z meleksa, gwałtownie wyszło słońce. jeżeli to czyta i się domyśla, nie pozdrawiam.

Ogólnie paragony "grozy" to jednak mocno podgrzana sprawa. Zakładam, iż ludzie nie potrafią czytać i nie wiedzą, iż podana cena dotyczy 100 g ryby, a za dodatki płaci się oddzielnie. Później przy kasie robią wielkie oczy i chwalą się paragonem w internecie.

Chociaż faktycznie, w niektórych miejscach trochę przesadzają z drożyzną. Choćby w budkach z fast foodem, które na mojej "trasie grozy" tworzyły całe miasteczko. No cóż, biznes się kręci. jeżeli doliczyłbym do całej tej zabawy koszty podróży i noclegu na przykład za 7 dni, wypoczynek nad Bałtykiem wyjdzie drogo. Bardzo drogo.

Są też genialne promocje. W jednej budce przy zakupie czterech kebabów, piątego dostałbym w prezencie. Przecież to lepsze niż karta dużej rodziny. A tak serio, śmieciowego jedzenia jest tam pełno i uważam, iż to też jest problem. Nie mają tam łatwo ci, którzy próbują wyrobić sobie zdrowe nawyki.

Tydzień nad polskim morzem z jednej strony trochę mnie zmęczył. Plastikowym otoczeniem w stylu "made in China", szukaniem sensownych miejsc, by zjeść coś więcej niż zapiekanka za 25 zł czy tego nieszczęsnego kebaba. Mam wrażenie, iż miejscowi sami dbają, by było tam kiczowato.

I dziwię się sobie, iż to napiszę, ale to wszystko... ma swój urok. Współczuję tylko rodzinom z dziećmi. Dla nich lipcowy czy sierpniowy urlop w takim miejscu raczej ma kilka wspólnego z odpoczynkiem. I przede wszystkim drenuje portfel.

A ja do Stegny chętnie wrócę. Tak samo jak do wielu innych miejsc na wybrzeżu, które też da się lubić... ale już po wakacjach.

Idź do oryginalnego materiału