Wyszłam za mąż i zamieszkałam w rodzinie męża. Przydzielono nam malutką sypialnię – dziesięć metrów. A w dużym pokoju mieszkali teść i teściowa. Uprzedzono mnie, żebym przypadkiem nie myślała o ich pokoju. I nie myślałam. Po co mi taka ogromna sypialnia – 22 metry?
Ale szwagierka uważała, iż choćby ten mały pokój to dla nas za dużo. Twierdziła, iż to był jej pokój, i po ślubie brata musiała przenieść się na balkon, gdzie urządzono dla niej wygodny kącik. Zaproponowałam jej nawet, iż możemy się zamienić, ale mój mąż się nie zgodził – mówił, iż będziemy wtedy cały czas na widoku. Szwagierka stwierdziła, iż nasz pokój to najlepsze miejsce do nauki i przygotowań do egzaminów – nie mogłam choćby wejść, położyć się czy odpocząć. Bo materiały.
Narzekać było bez sensu. Wszyscy powtarzali, iż dziewczyna potrzebuje spokoju po nieudanym związku. A to, iż byłam wtedy już w ciąży i miałam spuchnięte nogi – to nikogo nie interesowało. Z księżniczką nie można było się sprzeczać. I tak żyliśmy. Szwagierka chodziła zła i wszystko miała gdzieś.
Minęło kilka lat. Gdy dowiedziałam się, iż wychodzi za mąż – byłam przeszczęśliwa. Wyszła za bogatego, ustawiła sobie wszystkich pod linijkę i… wróciła do nas. Bo ciąża, bo dziecko się urodziło, bo nie daje jej spać.
Na każde, choćby niewypowiedziane niezadowolenie, teściowa odpowiadała: „To mój dom rodzinny!”. Potem, po przebudowie, szwagierka z mężem, dzieckiem i kolejnym brzuchem wyjechała do Ameryki. Ja się nie wtrącałam, a choćby nie mogłam – teściowa i szwagierka zaraz by mnie uciszyły. Od męża – zero wsparcia. Więc lepiej było się odsunąć.
Przed wyjazdem zabrały wszystko: srebra, antyki, złoto, obrazy – wszystko, co było wartościowe i pochodziło po dziadku męża. Spakowały i wywiozły. Jedyny raz, gdy mąż coś powiedział, to było: „Zostawcie chociaż coś dla moich dzieci”. Ale usłyszeliśmy: „Wam się nic nie należy”.
Teściowa raz w roku na trzy miesiące leciała do córki do Ameryki – i to był najpiękniejszy czas. Pamiętam, iż pierwszego dnia siedziałam na kuchni i nie mogłam uwierzyć w to szczęście i ciszę. W te rajskie wakacje żyliśmy z mężem w zgodzie i harmonii. Tak minęło trzydzieści lat. Szwagierka tylko raz przyjechała – niby odwiedzić ojca, gdy był chory. Ale gdy rodziców zabrakło, nie przyjechała choćby na pogrzeb. Po co? Zwiedzała Europę, cieszyła się życiem. Ale nie mnie ją oceniać. Niech się bawi – byle z dala od nas, myślałam.
Nigdy nie pamiętała, iż ma brata, bratanków – bo po co? Gdy zaczęły się problemy z mężem, z dziećmi, problemy zdrowotne – przypomniała sobie o bracie i rodzinnym domu. Przyjechała – najpierw niby na miesiąc odpocząć, potem na pół roku. I postanowiła u nas zamieszkać.
Wszystko zmieniła. Prawie się z mężem przez nią rozwiedliśmy. Ale nie o tym chcę powiedzieć. Pierwszego dnia powiedziała mi: „Słuchaj, moja mama kiedyś dała ci pierścionek z rubinem. Gdzie on jest?”. Wyciągnęłam z pudełka. Rzuciła się na niego łapczywie, wzięła i powiedziała: „A czemu taki mały rubin?”.
Odpowiedziałam: „Taki był, taki został. Nie noszę go”. Na to ona: „A, myślałam, iż tam jest duży kamień. Nie chcę, nie ma wartości”.
A wszystko, co teściowa regularnie z nas ściągała i wiozła do niej, musiała potem sprzedać, gdy zbankrutowali. Nie zostało nic z rodzinnych skarbów – ani złoto, ani drogie rzeczy z Europy, ani szczęście rodzinne. Rozwodzi się z mężem, z dziećmi nie ma kontaktu.
Syn nie pracuje, żyje z kobietą o 10 lat starszą. Córka – żyje, jak chce, o matce zapomniała, dzwoni tylko czasem.
Czasem robi mi się szkoda mojej szwagierki. Życie jest dużo straszniejsze niż film. Wszystko wraca jak bumerang. Co zasiejesz, to zbierzesz. Żyła, jakby chciała mieć cały świat – a została z niczym i nikomu niepotrzebna.