Dzisiaj znów o tym myślałam. Kiedy moja żona zmarła, wyrzuciłem z domu jej syna, który nie był moją krwią. Minęło dziesięć lat, a prawda wyszła na jaw i zniszczyła wszystko, w co wierzyłam.
Pamiętam to, jakby było wczoraj.
W salonie panowała cisza, przerywana tylko szelestem deszczu uderzającego w szyby. Zegar na ścianie wskazywał dziesiątą wieczorem, ale czas zdawał się stać w miejscu. Stałem tam, z zimnym spojrzeniem i pustką w duszy, a przede mną stał dwunastoletni chłopiec, z podniszczonym plecakiem zsuwającym się z ramienia.
Krzysiu wyszeptałem, a mój głos brzmiał ciężko jak ołów. Nie jesteś moim synem. Twojej matki już nie ma i nie mam obowiązku dłużej się tobą zajmować. Zabierz swoje rzeczy i idź. Dokąd chcesz.
Nie zapłakał.
Nie błagał.
Nie prosił o wyjaśnienia.
Tylko opuścił głowę, chwycił torbę z odłamanym paskiem i wyszedł. Dźwięk zamykających się drzwi rozległ się jak strzał w mojej piersi, ale nie pozwoliłem sobie nic poczuć.
Tamtej nocy przekonałem sam siebie, iż postąpiłem słusznie. Że nie mogę dźwigać ciężaru, który nigdy nie był mój.
Moja żona, Kinga, odeszła nagle, ofiarą wylewu. Miała zaledwie 34 lata. Kobieta, która nauczyła mnie, czym jest miłość, ale która skrywała też tajemnicę: zanim mnie poznała, kochała innego mężczyznę. Z tamtej miłości narodził się Krzysiu chłopiec, który nigdy nie nazwał nikogo innego ojcem.
Kiedy ożeniłem się z Kingą, mając 26 lat, podziwiałem jej siłę w samotnym wychowywaniu syna. Mówiłem sobie: Przyjmuję ją i przyjmuję też chłopca. Ale w głębi serca nigdy go nie zaakceptowałem. Miłość, która nie rodzi się z serca nie kwitnie. Tylko ciąży.
A kiedy Kingi zabrakło, wszystko się rozpadło.
Co mi zostało? Nic.
Krzysiu zawsze był grzeczny, cichy ale była między nami przepaść, której nigdy nie przekroczyłem. Nie był moją krwią. Nie był moim dziedzictwem.
Więc miesiąc po pogrzebie wyrzuciłem go z domu słowami, które do dziś dźwięczą w moich koszmarach:
Wynoś się. Nie obchodzi mnie, czy żyjesz, czy umierasz.
Myślałem, iż zapłacze. Że będzie błagał.
Ale on tylko podszedł do drzwi i wyszedł w milczeniu.
A ja? Nie czułem nic. Ani litości, ani winy. Tylko pustkę.
Sprzedałem dom, w którym mieszkaliśmy.
Przeprowadziłem się do innej dzielnicy, zacząłem nowe życie.
Mój interes się rozwinął, poznałem nową kobietę, bez dzieci, bez zmartwień. Po raz pierwszy pomyślałem, iż znalazłem spokój.
Czasem, w pierwszych latach, myślałem o Krzysiu. Nie z miłości tylko z ciekawości. Czy żył? Czy znalazł gdzieś schronienie?
Z czasem choćby ta ciekawość zniknęła.
Nawet zacząłem wierzyć, iż może umarł na ulicy. I w okrutnej myśli, która prześladuje mnie do dziś, szepnąłem do siebie:
Jeśli umarł może to i lepiej. Przynajmniej nie cierpiał.
Ale los nie wybacza. Zawsze żąda zapłaty.
Dokładnie dziesięć lat później zadzwonił telefon.
Na ekranie wyświetlił się nieznany numer.
Dobry wieczór, panie Tomaszu Kowalski. Czy byłby pan zainteresowany udziałem w otwarciu galerii sztuki w sobotę? Jest ktoś, kto bardzo chce pana tam zobaczyć.
Już miałem odłożyć słuchawkę. Nigdy nie interesowałem się sztuką.
Ale zanim zdążyłem odmówić, głos po drugiej stronie wypowiedział coś, co zmroziło mi krew:
Chce pan dowiedzieć się, co stało się z chłopcem, którego pan porzucił dziesięć lat temu?
Kolana się pode mną ugięły.
W gardle zaschło.
W tamtej chwili zrozumiałem, iż przesz







.png)






