Pomagałam wychowywać wnuki, a teraz zostałam zapomniana: Dzwonią tylko od święta

polregion.pl 14 godzin temu

Zawsze myślałam, iż pomagam swoim dzieciom, póki starczy sił, a na starość one mnie wesprą. Ale jakże boli uświadomić sobie, iż się myliłam. Gdy moje wnuki były małe, słyszałam: „Mamo, jesteś nam tak potrzebna!”. Teraz dorosły, a ja stałam się zbędna. choćby telefonu nie doczekam — tylko zimna cisza i pustka.

Mam dwoje dorosłych dzieci — córkę Kingę i syna Krzysztofa. Z ich ojcem rozstaliśmy się, gdy chodzili jeszcze do szkoły. Znalazł sobie inną kobietę, zaszła w ciążę, a on do niej odszedł. Na początku widywał się jeszcze z Kingą, ale Krzyś, gdy poznał prawdę, odmówił z nim rozmowy. Potem ojciec z nową rodziną wyjechał do innego miasta i kontakt się urwał. O alimentach można było zapomnieć. Zostaliśmy w maleńkim mieszkaniu na przedmieściach Poznania, a ja ciągnęłam dzieci sama.

Moi rodzice i brat pomagali, jak mogli, ale i tak było ciężko. Krzysiek miał piętnaście lat, Kinga dwanaście, gdy się rozwiedliśmy. Nastolatki wychowywałam w pojedynkę, nieraz płacząc po nocach. Ale dzieci dorosły, zmądrzały, poszły na studia, założyły własne rodziny. Kinga pierwsza wyszła za mąż, a dwa lata później ożenił się Krzysiek. Nigdy ze mną nie mieszkali — od razu wyjechali, by budować swoje życie.

Robiłam wszystko, by ich wspierać. Szczególnie potrzebna stała się moja pomoc, gdy urodziły się wnuki. Byłam dla nich drugą mamą: zamiast Kingi „siedziałam w domu”, odprowadzałam wnuczkę do przedszkola, odbierałam, karmiłam, pomagałam w lekcjach. Wspierałam też synową, gdy jej matka nie mogła. Gdy dzieci chciały gdzieś wyjechać, zostawiały wnuki u mnie. Nigdy nie odmawiałam, choćby gdy źle się czułam. Rozumiałam: są młodzi, muszą odpocząć. Ja też byłam młodą mamą, ale nikt mi nie pomagał.

Dzieci często dzwoniły, przywoziły wnuki, ja je odwiedzałam. Tak było, dopóki wnuki nie podrosły i nie stałam się im niepotrzebna. Teraz same chodzą do szkoły, mają swoje zainteresowania, swoje życie. Czas uciekł za szybko, a ja znalazłam się na marginesie. Finansowo nie mogłam pomóc — ledwo starczało mi emerytury na życie. Wnuki nie chciały ze mną przebywać, ciągnęło je do kolegów i komórek. Dzieci przestały dzwonić i przyjeżdżać.

Na początku jeszcze odwiedzali, telefonowali, ale coraz rzadziej. Musiałam sama wybierać ich numer, by spytać, co u nich. Teraz dzwonią tylko od święta, by sucho złożyć życzenia. Przyjeżdżają raz do roku, i to na chwilę. Nie młodnieję, sprzątanie samemu przychodzi z trudem. Potrzebuję pomocy, ale wstyd prosić. W zeszłym roku pękła mi rura. Zadzwoniłam do Krzysztofa, błagałam, by przyjechał, ale machnął ręką: „Wezwij hydraulika, nie mam czasu”. Kinga też kazała szukać fachowca, mówiąc, iż zięć jest zajęty.

Pomógł mi sąsiad, młody chłopak, którego przypadkiem zatopiłam. Przyszedł, zakręcił wodę, a jego żona pomogła posprzątać. Potem sam pojechał do sklepu, kupił wszystko do naprawy i załatwił rurę. Chciałam dać im pieniądze — w końcu to moja wina — ale odmówili. Powiedzieli, iż zawsze pomogą, jeżeli coś się stanie. A moje dzieci choćby nie oddzwoniły, by spytać, czy problem rozwiązany. Postanowiłam więcej do nich nie dzwonić. Nie chcę się narzucać. Ostatni raz telefonowali na Boże Narodzenie — życzyli wszystkiego i od razu się pożegnali. choćby nie zaprosili do siebie.

Mam dwoje dzieci i dwoje wnuków, a jestem całkiem sama. Uczono nas, iż najważniejsze to poświęcić się dzieciom. Ale teraz mam wątpliwości. Może trzeba było żyć dla siebie? Wtedy starość nie byłaby tak gorzka. Oddałam im wszystko, a w zamach dostałam ciszę. I ta cisza rozrywa mi serce.

Idź do oryginalnego materiału