*Na poddaszu kamienicy na warszawskiej Pradze zapadał zmierzch. Telefon w dłoni Lisy drżał, gdy matka łkała w słuchawkę.*
— Elżbieto, błagam cię… On się tam zabije! — głos Barbary Czarneckiej załamywał się pod ciężarem łez.
— Mamo, skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież wiesz! On pozostało taki młody! — prawie krzyknęła Barbara.
— Ma dwadzieścia pięć lat. Za miesiąc. Młody… — Elżbieta przygryzła wargę, by nie wybuchnąć. — Dobrze. Zadzwonię do niego…
Rozłączyła się i westchnęła ciężko.
„Krzysiu, Krzysiu… Zawsze tylko on. A ja? Jestem jak rekwizyt w cudzej tragedii. Ela jest dorosła, Ela sobie poradzi, Ela nie płacze, więc i nie cierpi. Nikt choćby nie spyta — jak ty się masz, co u ciebie…”
— To zaczęło się po śmierci taty — tłumaczyła Eli przyjaciółce Anecie, mieszając łyżeczką w filiżance czarnej kawy.
— Żal, stres, pustka — skinęła głową Aneta. — Ale minęły już dwa lata…
— Właśnie! A ona uczepiła się Krzyśka jak tonący brzytwy. Jej całe życie to on. Jakby się zresetowała.
— A ty?
— Ja? — Elżbieta uśmiechnęła się gorzko. — Jestem obok, ale się nie liczę. Z bratem ma tę *specjalną* więź. I byłoby dobrze, gdyby nie to, iż to już obsesja. Jest ode mnie tylko dwa lata młodszy, a ona traktuje go jak niemowlę: nakarmi, okryje, myśli zgadnie…
— Pewnie podobny do ojca?
— Wszyscy byli do niego podobni — i Krzysiek, i tata na szkolnych zdjęciach. Tylko ja chyba dostałam inne geny.
Ela miała dwadzieścia siedem lat. Pracowała w kancelarii adwokackiej, wynajmowała kawalerkę w starej kamienicy koło metra Politechnika. W życiu prywatnym — bywało. Po kilku nieudanych związkach postanowiła dać sobie spokój i skupić się na sobie.
Krzysiek był inny. Od zawsze — apatyczny, roztargniony, unikający wysiłku. Szkołę skończył dzięki wstawiennictwu ojca, który jeszcze wtedy żył i „porozmawiał z nim po męsku”.
Potem przyszła śmierć taty. Nagła, bolesna. Barbara rozpadła się na pół. Chorowała, chodziła po lekarzach, łzy, tabletki, modlitwy. O mało nie straciła pracy. W tym wszystkim Krzysiek — jej jedyna pociecha.
Chłopiec-pocieszenie. Choć chłopak od dawna był dorosły.
Znalazł pracę. Pieniądze do domu przynosił nieregularnie, ale na kolację zawsze się zjawiał, by potem zniknąć w fotelu przed komputerem. Aż do dnia, gdy poznał Olę.
W sylwestra Ela przyjechała do matki. Krzysiek, wpatrzony w telefon, uśmiechał się głupio, mamrocząc coś pod nosem. Ela zrozumiała — zakochał się. I choćby się ucieszyła.
Ale matka była spięta.
— Widziałaś go?! — lamentowała Barbara, gdy zostały same w kuchni. — Wcześniej go z łóżka nie wyciągniesz, a teraz haruje jak wół. Weekendy na dodatkowych zmianach, wieczory w biurze. Wszystko dla Oli! Wszystko dla „przyszłości”. Pierścionek jej chce kupić, kwiaty, restauracje… Nawiet oszczędzać zaczął! Nie chce, mówi, z pustymi rękami przychodzić…
— Mamo, i co w tym złego, iż chce być dorosły? — Ela patrzyła na nią z niedowierzaniem. — Przecież zawsze tego chciałaś.
— Ale nie tak! Gdzie oni tylko nie jeżdżą! Góry, kajaki… Jakiś ekstremalny sport! A jeżeli coś się stanie? Zostanę sama…
— Mamo, nie można trzymać człowieka pod kloszem — pokręciła głową Elżbieta. — On żyje. To normalne.
Minęło trochę czasu. Ela siedziała w barze mlecznym, maczając widelec w żurku, gdy telefon zadzwonił — „Mama”. Westchnęła i odebrała.
— Nie wrócił do domu, Ela! Rozumiesz?! Został u niej, wprawdzie uprzedził, ale ja myślałam, iż nie…
— Mamo, ma prawie dwadzieścia pięć lat. Jest dorosły. To normalne, iż ma relacje…
— Dla mnie on jest dzieckiem! Nie spałam całą noc. Porozmawiaj z nim, błagam. Mnie nie słucha. A ciebie posłucha.
Ela obiecała. Ale w duchu zastanawiała się — czy warto? Może trzeba mówić do niego jak dorosły do dorosłego? Albo wcale — niech sam sobie radzi.
Potem przyszły nowe tematy. Konie. Wyścigi. Katastrofy wymyślone przez lęk matki.
— On sobie kark skręci! — szlochała Barbara. — Albo kręgosłup! Niech ta Ola sama się wychyla! Po co on?!
A potem — wyprawa. Jesienna. Namioty, wspinaczka.
— On sobie wszystko odmrozi! — krzyczała. — Ma słabą odporność! A jeżeli niedźwiedź? A kleszcz? Elżbieto, ty z nim porozmawiaj! Ciebie posłucha!
— Wiesz — żaliła się Anecie — to ja jestem już nie siostrą, tylko tłumaczem między dwoma frontami. Mama mówi — przekaż jemu. On mówi — przekaż jej. A ja — pomiędzy!
— Może faktycznie się wyprowadzi? — zamyśliła się Aneta.
— Powiedziałam mu: ożeń się i wynoś. Jak najdalej. Odpocznij. Od niej.
A potem nastała cisza.
Matka przestała dzwonić. Nie prosiła, nie narzekała. Ela choćby się zaniepokoiła. Zadzwoniła sama.
— Jak leci, mamo?
— W porządku, córeczko. Tylko Krzysiek z Olą się rozstali. Ona… ochłodła. Z kimś innym. A on teraz cierpi.
— Rozumiem…
— Znowu jest w domu. Siedzi. Zamyślony. Komputer… Ale przynajmniej nie pije. I jest blisko. Wiem, iż to egoizm, ale mam spokój. Znów jest przy mnie, Elu… Tak jak jego ojciec… Ja go przecież wciąż kocham. I codziennie płaczę.
Po trzech miesiącach Krzysiek sam zadzwonił.
— Wpadniemy z Kasią do ciebie? Chcę, żebyście się poznały.
Ela zaśmiała się.
— Przyjdźcie.
Ale w duchu pomyślała: *„I znów się zacznie. Matka znów oszaleje. Będzie płakać. Dzwonić. Drżeć. A ja muszę jeszcze swojego Jacka jakoś przedstawić…”*
Pod koniec miesiąca wybierali się z Jackiem w góry. I już czuła ten lęk — co będzie, jeżeli matka się dowie?
*„I zacznie się martwić o mnie. A jeżeli spadnę z konia? Albo zmarznę w namiocie?— A jeżeli urodzę dziecko, i ona przestawi się na nie, tak jak kiedyś na Krzyśka… — szepnęła Elżbieta, zamykając oczy w ciemności.