Było późno, gdy Zofia spieszyła do domu. Dziesiąta wieczór, a jej męczył głód i zmęczenie po całym dniu pracy. Mąż, Wojciech, już na nią czekał z kolacją, a ich dwunastoletni syn, Jakub, dawno był nakarmiony.
Zofia pracowała w małym salonie fryzjerskim i tego dnia miała dyżur. Zanim posprzątała, włączyła alarm i zamknęła drzwi, zdążyła się mocno spóźnić.
Droga do domu wiodła przez niewielki skwer. Zwykle panowała tam spokojna cisza. Za dnia przesiadywały starsze panie na ławkach, ale o tej porze nikogo nie było, a zapalone latarnie dodawały otuchy.
Tego wieczoru jednak jedna z ławek nie była pusta. Przytuleni do siebie siedzieli tam dzieci—chłopiec około dziewięciu lat i może pięcioletnia dziewczynka. Zofia zwolniła kroku i podeszła do nich.
— Co tu robicie tak późno? Powinniście być w domu!
Chłopiec spojrzał na nią uważnie, pogładził siostrę po głowie i mocniej ją przytulił.
— Nie mamy dokąd iść. Ojczym nas wyrzucił.
— A gdzie wasza mama?
— Z nim. Pijana.
Zofia nie zastanawiała się długo.
— Wstawajcie, pójdziecie ze mną. Jutro się tym zajmiemy.
Niepewnie wstali. Zofia wzięła dziewczynkę za rękę, a drugą podała chłopcu. Tak przyprowadziła ich do domu. Wytłumaczyła wszystko mężowi i synowi, którzy, znając jej dobre serce, nie protestowali. Pokazali dzieciom, gdzie się umyć, i posadzili przy stole. Głodne maluchy zjadły wszystko, choć nieśmiało, ale z apetytem.
Potem Zofia poszła do sąsiadki, której córka chodziła do pierwszej klasy, i poprosiła o ubranka dla dziewczynki. Ludzie chętnie pomogli—w końcu w każdym domu zostaje mnóstwo rzeczy po dorosłych już dzieciach.
Wykąpała Marysię—tak miała na imię dziewczynka—i ubrała w czyste ubrania. Chłopiec, Antoś, umył się sam i też dostał odzież po Jakubie.
Położyła ich razem na kanapie w salonie, bo Marysia ani na chwilę nie odstępowała brata, a on raz po raz obejmował ją mocno. Wykończone i najedzone dzieci gwałtownie zasnęły. Jakub poszedł spać, a Zofia z Wojtkiem długo szeptali, co dalej.
Rano wstała wcześniej, odprawiła męża do pracy—ona sama zaczynała dopiero po południu. Gdy dzieci się obudziły, nakarmiła je i postanowiła odprowadzić do domu. Ich wyprane ubrania spakowała do torby.
Zaprowadzili ją do bloku nieopodal. Mieszkanie na trzecim piętrze stało otworem. Weszli i zatrzymali się w progu. Zofia stanęła obok, chcąc spojrzeć w oczy tej kobiecie, zapytać, czy w ogóle myślała o nich tej nocy.
Z pokoju wyszła jeszcze młoda, ale zaniedbana kobieta z potężnym siniakiem pod okiem. Obojętnie spojrzała na dzieci.
— A, wróciliście… A to kto?
— Ciocia Zofia. U niej spaliśmy.
— A, no dobrze.
I wróciła do pokoju. Zofia była w szoku. To miała być matka?
Ale nagle kobieta wróciła i powiedziała:
— Chodź do kuchni.
Ku zaskoczeniu Zofii, wnętrze było proste, ale czyste. Naczynia umyte, podłoga lśniąca, a sama kobieta miała schludny, choć znoszony szlafrok.
— Usiądź.
Zofia usiadła. Kobieta patrzyła na nią spod obrzękniętej powieki.
— Masz dzieci?
— Syna, dwanaście lat.
— Słuchaj, jeżeli coś mi się stanie, nie zostaw ich. Są dobre.
— A ty? Chcesz je porzucić?
— Już nie dam rady. Próbowałam przestać, ale on nie pozwoli.
Skinęła w stronę pokoju, skąd dochodził chrap.
— Idź na policję!
— Byłam. Posiedzi piętnaście dni, wróci i będzie gorzej. A ja już nie umiem żyć bez alkoholu. Codziennie piję. A on wypędza dzieci. Nie jest ich ojcem.
— A gdzie ojciec?
— Utonął, gdy Marysia skończyła rok. Od tamtej pory piję.
— Pracujesz?
— Zmywałam w sklepie. W zeszłym tygodniu wyrzucili za absencję.
— A on?
— Dorabia. Jakoś ciągniemy.
Spojrzała na Zofię błagalnie.
— jeżeli coś się stanie, proszę, zajmij się nimi. Widzę, iż masz dobre serce. Choć odwiedzaj ich w domu dziecka.
Zofia wstała i wyszła. Głowa jej nie pojmowała tej prośby.
Dzieci pożegnały ją mocnym uściskiem. Łzy spływały Zofii po policzkach, gdy szła ulicą. Wieczorem opowiedziała wszystko Wojtkowi. Ten tylko westchnął i powiedział: — jeżeli będzie trzeba, nie zostawimy ich. Jakub przysiadł się do nich, i tak trwali w milczeniu, objęci przy kuchennym stole.
Antoś przybiegł trzy dni później. Matka zniknęła, a ojczyma zabrała policja. Marysia została u sąsiadki, ale dziś mieli ich zabrać do pogotowia. Chłopiec wpadł, rzucił te słowa i pobiegł z powrotem.
Ich matkę znaleziono następnego dnia w rzece. Widocznie przeczuwała swój koniec, dlatego zwróciła się do Zofii.
Zofia z Wojtkiem ruszyli po urzędy, by uzyskać opiekę nad dziećmi. Gdy okazało się, iż nie mają rodziny, pozwolono im zabrać Antosia i Marysię.
Zofia zrezygnowała z pracy. Marysia była zalękniona, ufała tylko bratu. choćby gdy upuściła łyżkę, ze strachem patrzyła na Wojtka. Trudno było zdobyć jej zaufanie. Antoś rozumiał już, iż w tym domu nic im nie grozi.
Z czasem dziewczynka się oswajała. Podchodziła śmielej do Zofii i Jakuba, ale męża wciąż się bała. A on obchodził się z nią delikatnie, marząc od dawna o córce—Zofia nie mogła już mieć dzieci.
Aż wreszcie przyszedł dzień, gdy go przytuliła. Wrócił z trzyI tak, w ich domu zapanowała prawdziwa rodzina, pełna ciepła i nadziei na lepsze jutro.