Wróciłam do domu babci… a tam już жиła inna rodzina.
To było jedno z tych poranków, gdy budzisz się z dziwnym ciężarem w sercu i nie wiesz, czy to sen, czy jakieś przypomnienie. Leżałam w łóżku w batyskafie potu, choć w naszej kawalerce w Lublinie zimą zawsze chłodno. Śniła mi się babcia. Moja nieżyjąca już babcia Zofia Stanisławówna, u której spędzałam najlepsze wakacje w małej wiosce pod Zamościem. Siedziała na ławce przy piecu, którego ciepło aż parzyło, patrzyła na mnie ze smutkiem i pytała:
— Co, wnuczko, zapomniałaś o mnie? Tak ciężko przyjechać?
Obudziłam się z gulą w gardle. Wina zdawała się siedzieć mi na ramionach. Obróciłam się do męża leżącego obok i stanowczo powiedziałam:
— Janek, jedziemy dziś do wioski. Do babci. Na cmentarz.
Oczywiście zdziwił się — za oknem sypało gęsto, droga nie była krótka. Ale nie sprzeciwiał się. gwałtownie się spakowaliśmy, wrzuciliśmy do auta termos, kilka kanapek, koc. Do wioski jechaliśmy prawie cztery godziny — ślisko, zawiane, ale miałam taką potrzebę, iż nic nie mogło mnie zatrzymać.
Na cmentarz szliśmy pieszo — ścieżek nie było, tylko głębokie zaspy. Gdy podeszliśmy do grobu babci, serce mi się ścisnęło — powalona brzoza leżała w poprzek nagrobka. Razem z Janem prawie godzinę odgarnialiśmy śnieg, sprzątaliśmy gałęzie, porządkowaliśmy wszystko. Zapaliłam świeczkę, pożegnałam się w myślach… A nagle w głowie błysnęła myśl:
— Może zajedziemy do domu? Zobaczymy, jak tam. W końcu babcia go na nas zapisała.
Mąż się zgodził. Nie byliśmy tam od ponad roku. Spodziewałam się zobaczyć zasypany śniegiem podwórek, zmarznięte okna i martwą ciszę w ścianach. Ale to, co zobaczyliśmy, wprawiło nas w osłupienie: w oknach świeciło się światło, z komina unosił się dym, a do drzwi prowadziła odgarnięta ścieżka. Gwałtownie zahamowałam.
— Kto tam mieszka? — cicho spytał Jan.
Spojrzeliśmy na siebie, wysiedliśmy z auta i podeszliśmy. Zapukałam. Po chwili drzwi otworzyła młoda kobieta. Za jej plecami wyglądała może sześcioletnia dziewczynka.
— Dzień dobry! — pierwsza, wesoło powiedziała malutka.
Z Janem automatycznie odpowiedzieliśmy. Kobieta, usłyszawszy kim jesteśmy, zarumieniła się i zaczęła przepraszać, zapraszając nas do środka.
W domu było gorąco, napalone — zupełnie jak w moim śnie. choćby powietrze pachniało drewnem, jak za dzieciństwa. Usiedliśmy przy stole, Danuta — bo tak miała na imię gospodyni — postawiła herbatę, przyniosła ciastka i zaczęła opowiadać. Rok temu jej mąż zginął w wypadku. Mieszkanie, na które tyle lat oszczędzali i w końcu spłacili kredyt, zostało jej, ale opłaty i życie samej z dzieckiem stały się niemożliwe. Postanowiła przeprowadzić się do wioski, do tPrzez cały wieczór śmialiśmy się i opowiadaliśmy stare rodzinne historie, a kiedy wychodziliśmy, mała Ola krzyknęła za nami: „Przyjedźcie na święta!“.